– Bardzo poważna książka – zaczęła rozmowę dziewczyna w autokarze. – Widziałam co czytasz i chciałam zagadać. Dokąd jedziesz?
Wracałam właśnie autobusem z tygodniowego pobytu w Polsce, zmuszona do krótkiego powrotu z moich studiów w Bukareszcie, celem wykurowania się. Leczenie się na własną rękę w obcym kraju skończyło się (w moim przypadku) podtruciem, a nie ozdrowieniem.
– To dopiero początek mojej długiej drogi. Jeszcze dwie przesiadki, dwadzieścia godzin i znów będę w Bukareszcie – odpowiedziałam z radością. Autokar, którym jechałyśmy kończył swoją trasę na Węgrzech. Ona miała się przesiąść na południowy-zachód, ja południowy-wschód. Przed moim upragnionym celem, czekała mnie jeszcze jedna przesiadka w Cluj-Napoca.
– Jedziesz do Rumuni? Po co? – zdziwienie to towarzyszyło zawsze, gdy informowałam swoich rozmówców o będącym celem mojej podróży mieście.
– Studiuję tam.
– Studiujesz? W Bukareszcie? Co? I po co?
Nie byłam zaskoczona pytaniami, ona odpowiedziami na pewno. Miałam swoją historię do opowiedzenia i argumenty przemawiające na korzyść Rumuni i Bukaresztu. Po kilkunastu minutach mojej historii o pierwszej wizycie w Rumunii (którą zdążyłam już tutaj opisać), pomyśle na studia, wyjeździe, nagłej wizycie w Polsce, powrocie, tęsknocie na przyjazd na dworzec pośrodku niczego, gdzieś na obrzeża miasta; zapytała: – Ale jacy oni tam są? Wiesz… ludzie. Chodzą długich, kolorowych sukniach? Jak mieszkają, bardzo są biedni? Ja bym się chyba nie odważyła tam jechać i to jeszcze sama…
Farba szara i krople zieleni
Jako odpowiedź na te pytania czas chyba na dłuższą historię. Bukareszt to miasto postkomunistyczne i malowane przez smutnego malarza, z koślawą wizją. Malarza, który wylał na płótno ogrom szarej farby w różnych jej odcieniach – myśląc o sobie zapewne: artysta!, kreator! Ogromne blokowiska i domy z betonu piętrzą się w prawie każdej dzielnicy. Na pejzaż ten spłynęło na szczęście kilka naprawdę dużych kropel zieleni. Parki do duma Bukaresztu. Herăstrău czy Cișmigiu. Ten drugi kryje na pewno niejedną historię miłosną.
Biała plama
„Najkomunistyczniejszy”; najpiękniejszy i zarazem najbrzydszy budynek – parlament. Straszy, tudzież zachwyca; widoczny już z oddali, najefektywniej prezentując się z Piața Unirii. Dominuje nad miastem i dominuje potęgą. Biała plama-kolos na pejzażu. Odbiorcy ciężko określić czy ładny, czy brzydki. Monumentalny, charakterystyczny – to częstsze określenia. Przytłaczający, rozpoznawalny, budzący odczucia ambiwalentne. Wstyd i dumę, nienawiść i przychylność. Swoim ogromem przypomina o ogromie nieszczęść, które przysłużyły się jego budowie. Kolejna wizja samozwańczego artysty, symbol palący duszę jak palinka gardło niewprawionego turystę.
Pomnik
Dziś Pałac Parlamentu, dawniej Dom Ludowy, jeden z największych budynków na świecie. Kosztował przesiedlenie mieszańców z miejsca jego planowanej budowy (ok. 40 000), wyburzenie budynków mieszkalnych i rozebranie kilku kilometrów kwadratowych pozostałej części miasta, celem pozyskania budulca. Rozkradziono miasto, a podczas przeciągającej się budowy rozkradano rozkradziony już materiał. Wódz zadecydował: „trzeba oszczędzać”. Przykręcił zimą temperaturę do czternastu stopni i ograniczył elektryczność.
Marmur do stworzenia parlamentu liczony jest w tysiącach tysięcy metrów sześciennych, kryształ w kilku tonach, stal w kilkuset. Symbol potęgi i władzy; królestwo i pomnik dyktatora.
Długa noc
Pod koniec grudnia 1989 roku wyemitowano w Rumunii film, w którym pokazano zwłoki przekryte płótnem. Były po ciała po przeprowadzonej egzekucji, Nicolae Ceaușescu i jego żony Eleny. Pokonany dyktator, który chciał namalować swoją wizję, a wylał na Bukareszt, na naród, pomyje swej nieudolności, nieświadomości i nieznajomości swego kraju. Pewny swoich racji, dziwił się protestom i skargom. Okres jego panowania był jak długa noc. Zimno, ciemno, głód, niehumanitarne zakazy i nakazy, strzelanie do ludu, a wszystko to poparte – jak w przypadku wszystkich dyktatorów – ideą chorego umysłu.
Radość
București, od rumuńskiego bucurie, oznaczającego radość. Przeszłość miesza się z teraźniejszością, a powaga z groteską. Obok starej cerkwi błyszczą reklamy billboardowe. Na straganie staroci można kupić złote pierścionki i portret Hitlera. Urokliwe uliczki, a za nimi zawalające się mury, podtrzymywane przed ostatecznym upadkiem belkami z drewna. To miasto-kontrast.
Mały Paryż
Zwany Małym Paryżem lub Paryżem Wschodu, a położony na siedmiu wzgórzach jak Rzym. Micul Paris choć nie ma wieży Eiffla, to ma swój Arcul de Triumf poświęcony wszystkim żołnierzom walczącym za Rumunię. I pomnik Trajana w centrum, nawiązujący do tradycji dackiej i rzymskiej, choć historyczna wilczyca przypomina bardziej lewitującego psa. Dodatkowo bliżej nieokreślona forma czegoś wystająca znikąd! Dziwny pomnik. Dziwny jak cały Bukareszt, choć nie ma to pejoratywnego wydźwięku. Ta dziwność to charakter miasta. Może dlatego czułam się tam tak dobrze.
Zasady
Na ulicach panuje zasada: „szybszy jest zwycięzcą”. Gwar i pisk hamulców, szaleni taksówkarze. Jeśli nie ruszasz na pomarańczowym – przegrywasz. Zamiast rozkładu jazdy autobusów, metry kabli zakręcone na słupach. Bezpańskie psy pałętające się po ulicach. Covrigi – rumuńskie precle sprzedawane na każdym rogu, mamałyga; plastikowe, niezniszczalne pieniądze. Staruszka, która chce pokazać drogę, chłopak który podrywa na pocztówki i… aparat ortodontyczny, taksówkarz, który cię nie podwiezie bo mu się nie opłaca… Nie, nie wszyscy mają długie, kolorowe suknie, chyba że mają taką zachciankę. Nie, nie ma taborów romskich, nie ma wszechogarniającej biedy, choć i ta niestety czasem przemawia przez usta kilkuletnich dzieci bez skrępowania proszących Un leu mesieu. Nie ma pustych lodówek.
Moje miasto
I tak, odważyłam się pojechać tam sama. To tutaj nauczyłam się życia. To była długa podróż, codzienna wędrówka. Nieliczona w dniach, a w miesiącach. Przemierzyłam kilometry, choć nie kilometry były jej miarą. Chciałam zajrzeć w każdy zakamarek tego miasta i odnaleźć kolejne dziwy. Dziwiłam się, gdy między blokami znajdywałam poukrywane, „poupychane” wręcz cerkwie. Liczny jednak ich odsetek został zniszczony, niektóre po prostu przesunięto, podczas „przemeblowywania” miasta pod dyktando Ceaușescu. Widziałam piękno i brzydotę, odcienie baroku Caru’cu Bere, znalazłam Ogród Eden i mogę zaręczyć, że na końcu ostatniej linii metra nie ma końca świata.
Książka
Bardzo ważna książka o tym mieście została już napisana, choć nie ją czytałam w drodze powrotnej do Bukaresztu. Nie chciałabym powtarzać zdań autorki, ale czasami jest to niemożliwe. Możliwe jest jednak, choć wciąż pytam jak, że zupełnie obca osoba może podzielać dokładnie te same odczucia wobec tego miasta. Kto czytał „Bukareszt. Krew i Kurz” Małgorzaty Rejmer na pewno od razu domyślił się, że to o niej mówię.
Zatracenie
Gdy pojedziesz tam raz, zakochasz się w Bukareszcie. Nikt mnie nie ostrzegł, bo nie znałam nikogo, kto by tam był przede mną. Dlatego ja uczciwie informuję. To miasto ma duszę-magnes, który przyciąga, choć nie wiadomo dlaczego. Te ciągnące się się w nieskończoność bulwary, te ich nazwy: Calea Victoriei, Splaiul Independenței, Pasajul Basarab. Ulica Lipscani, na której zatracasz duszę i rozum, a może i nawet moralność. To miasto coś uzmysławia, daje do myślenia. Nie dostarczy zapierających dech w piersiach widoków (chociaż czasem trzeba wiedzieć gdzie szukać pereł), nie będzie uwieczniane na „ładnych” zdjęciach z wakacji, ale i tak będzie się chciało tam wracać.
Ja chcę. Kolejny już raz. Najgorsze, że Bukareszt potrafi żyć beze mnie, mnie bez Bukaresztu wciąż żyje się ciężko.