Wyczekana Gruzja

MIĘDZY WYSOKIM A NISKIM KAUKAZEM CZ.1/5


2300 kilometrów w osiem dni

Było słońce, był deszcz i był śnieg. Było morze, były góry: wyższe i niższe; różne środki komunikacji, począwszy od marszrutek po pociąg pamiętający czasy sowieckie. Był plan, ale jeśli myślisz, że w Gruzji masz plan to od razu przestań tak myśleć – Gruzja będzie miała swój własny i na pewno nie pozwoli o sobie zapomnieć. Nieustanna bieganina, zmiana kierunków, śmiech i pośpiech, wzruszenie, piękne widoki i zapadające w pamięć góry Kaukazu. Na odwiedzenie tego miejsca czekałam kilka dobrych lat. Gruzja dała się poznać z różnych stron. Od strony północnej i południowej, wschodniej i zachodniej, ale przede wszystkim od tej najpiękniejszej: autentycznej!

O Gruzji zamarzyłam już kilka lat temu

Czemu? A dlaczego chciałam pojechać na Krym, do Rumuni, czy na Bałkany? Bo lubię miejsca niepospolite. Choć ostatnimi czasy Gruzja jest coraz częściej wybierana przez turystów jako kierunek ich wojaży, dla mnie wciąż pozostaje pięknie „dzika”. I tak czekała długo na ugoszczenie mnie, a z gościnności jest przecież słynna.

To kraj o długiej i burzliwej historii

Podbijana i najeżdżana, zjednoczona, aż w końcu od 1990 roku niepodległa. Nazwę swą wzięła – jak podaje legenda – od słowa wilki (gurdżowie), do których Persowie porównali tutejszą ludność. Grecy używali określenia „georg” co oznacza rolnictwo lub ziemię. Określenie to bliskie jest imieniu patrona Gruzji czyli św. Georga (Jerzego), którego postać, zabijająca smoka, jest często przedstawiana w ważnych miejscach. Ciekawostką jest, iż w językach słowiańskich ukształtowała się nazwa Gruzja (jest to rusycyzm), za którą Gruzini raczej nie przepadają. Zaznaczają natomiast na każdym kroku i pokazują swą przychylność wobec Europejczyków i Unii Europejskiej.

Góry Kaukazu

Kraj „zdominowany” przez góry, pokrywające większą część terenów. Na północy Wielki Kaukaz z pięciotysięcznikami (Kazbeg 5047 m.n.p.m., Szchara (5068 m.n.p.m.), na południu Mały Kaukaz, choć nie jest taki mały skoro tamtejsze góry są wyższe od Tatr. Gruzja, od zachodu, posiada dostęp do Morza Czarnego, z kamienistymi, aczkolwiek pięknymi plażami.

To kraj ludzi ciepłych, otwartych i służących pomocą, i nie jest to powielana opinia, a fakt – czego samo doświadczyłam. Wąsaci panowie i uśmiechnięte babuszki, dumni mężczyźni i zaradne kobiety. Gruzini lubią spędzać ze sobą czas, rozmawiać, ucztować i wznosić toasty! Toasty to wręcz gruziński rytuał. Może trwać nawet piętnaście minut, a wznoszący go porusza rozmaite tematy, dziękując towarzyszom za zebranie się, wychwalając piękno przyrody czy ojczyznę.

Warto wspomnieć również o języku

Nie jest on podobny do żadnego innego na świecie. Próbując doszukać się jakiegokolwiek podobieństwa do znanych mi kształtów – poległam. Co powiecie na to: gvprtskvni (zdzierasz z nas pieniądze). I powiedzcie mi teraz, że język polski jest taki ubogi w samogłoski. Sam alfabet gruziński (XI wieczny) jest piękny i ciekawy, nawet jeśli nic z tego nie rozumiesz. Posiada 33 znaki, bez rozróżnienia na małe i duże litery, które odpowiadają każdemu dźwiękowi.

Te osiem dni

Wylecieliśmy w niedzielę o 6 rano (lądowaliśmy o 11.20 czasu gruzińskiego 🙂 ) wracaliśmy tydzień później, w poniedziałek o 4.30 i o 6 byliśmy w Katowicach. Myślałam, że uda się, tak ja na studiach, iść do pracy na 8 rano prosto po przylocie. Dobrze, że asekuracyjnie wzięłam też urlop na ten dzień, bo ośmiu godzin bym w pracy nie przeżyła. Nawet we wtorek ledwo żyłam, ale po tak intensywnym wyjeździe nie było się czemu dziwić.
A, no i bilet kupowaliśmy zanim poprosiłam o urlop – to już chyba standard, choć może nie powinnam tego głośno mówić 😛 Była okazja, później mogło już takiej nie być. A przecież czy może być coś gorszego, niż gdy tanie bilety w wymarzone miejsce podrożeją? A nie, można na przykład planować wymarzony wyjazd, a potem iść na ognisko ze znajomymi i mieć genialny pomysł by przez nie skakać, czego skutkiem jest pęknięta kość i odsunięcie w niepamięć planów wakacyjnych. Niestety, ale wiem co mówię 😛

Tanie loty

Odkąd Wizzair uruchomił połączenia do Gruzji, często pojawiają się promocyjne ceny biletów. Z Wrocławia, Warszawy, Katowic. Ja, choć ze Śląska nie leciałam, do Katowic wracałam pierwszym lotem, który rozpoczyna sezon. A skąd leciałam? Z Wilna. Zaskoczenie? Choć tułaczka trwała dwa dni, zwiedziliśmy Kowno, „przypomnieliśmy” sobie Wilno, a i tak wyszło taniej, niż np. z Warszawy, bo okazyjnych lotów wtedy nie było. A żeby było śmieszniej, bilet powrotny do Katowic kosztował tylko 71 zł. Oczywiście bez bagażu rejestrowanego, bo przecież na tydzień się nie opłacało. Więcej tanich lotów jest oczywiście poza sezonem, choć gdy kupi się z większym wyprzedzeniem, nawet w sezonie można upolować okazje. My lecieliśmy w marcu. Wtedy można się spodziewać nagłych opadów, śniegu w górach i przygrzewającego słońca – mieliśmy wszystko. Nie pozostaje więc nic innego jak polować i planować. Pytanie czy warto? Ja byłam pewna jeszcze przed wylotem, Baptiste też, pora przekonać niedowiarków.

Odpowiedź dostaje się zaraz po wylądowaniu – w naszym przypadku w Kutaisi (baza Wizzaira). Puste lotnisko, a dookoła góry – kilkutysięczniki z każdej strony. Na lotnisku dostaliśmy karty SIM, które należało później załadować, dzięki temu mieliśmy mobilny internet dostąpmy 24 h, praktycznie w każdym miejscu. Tym też sposobem nie raz wyszukaliśmy informacje z ostatniej chwili, gdyż jak się później okazało Gruzja non stop nas zaskakiwała czy zarezerwowaliśmy nocleg w Tbilisi w pędzącej właśnie tam marszrutce.

Z lotniska można wziąć coś na kształt taksówki-prywatnego przewoźnika za 5 lari (1 lati to 1,6 złotego), który teoretycznie jedzie do centrum, ale dowiezie gdzie chcesz. Podaliśmy adres hostelu, który jako jedyny wcześniej zarezerwowaliśmy w Polsce i dojechaliśmy bez problemów, choć sama jazda z gruzińskim taksówkarzem była przedsmakiem tego co na nas czekało.

Zaraz po wylądowaniu
Widoki z okien hostelu

W hostelu z widokiem na Kaukaz, byliśmy około 13, 19 marca. Pokój dwuosobowy kosztował 35 zł i mniej więcej w tych granicach oscylowały ceny pozostałych hosteli. W Batumi trochę taniej, w Tbilisi trochę drożej. Chcieliśmy jak najszybciej zacząć naszą przygodę. W planie było zwiedzenie kilku miejsc dookoła Kutaisi, by samo miasto zostawić sobie na koniec. Chcieliśmy zacząć od Gelati – słynnego monastyru, ale rzeczywistość była taka, że z dworca autobusowego (koło McDonalda), który był niedaleko naszego hostelu, nie odjeżdżała tam żadna marszruta.

Marszrutki

W wielu wcześniejszych tekstach wspominałam już o marszrutkach, czas może coś wyjaśnić. Marszrutka – dla niezorientowanych – to najpopularniejszy środek komunikacji w Gruzji. Nie tylko tam oczywiście, ale aktualnie mówimy przecież o Gruzji. Mini busik, zazwyczaj Ford Transit, który teoretycznie powinien mieścić około dziewięciu osób, w rzeczywistości może przewieźć 15. W miejscu bagażnika znajdują się cztery dodatkowe miejsca – pełna ekonomia, a jeśli już trzeba skorzystać z funkcji bagażnika zazwyczaj pełni go przestrzeń pod nogami pasażerów. Marszrutki często pełnią też funkcję pseudo kuriera – przyjaciel przekazuje kierowcy paczkę (na przykład telewizor, rury, dwudziestowęglowy worek ziemniaków i inne skrzętniej ukryte zawiniątka), a ten dostarcza ją we wskazane miejsce, gdzieś po drodze, czasem na środku drogi 🙂

Jazda!

Przed wyjazdem pytano mnie czy mamy wynajęty samochód na miejscu, jak będziemy się przemieszczać itd. Powiem krótko, kto nie pojedzie marszrutką w Gruzji nie pozna czym jest Gruzja. Szybsza od pociągów, może droższa, ale i tak wciąż bardzo tania. Transport skuteczny i elastyczny – zatrzyma się nawet na środku autostrady, nawet w środku nocy – gdy kierowca sokolim wzrokiem dostrzeże, że ktoś tam czeka. Jeśli dostrzeże za późno – nie ma problemu – wycofa nawet kilkanaście metrów. Zdarzyło się nie raz, nie dwa, nieważne skąd ten „ktoś” się tam znalazł. Jedzie od punktu A do punku B za określoną cenę, ma wyznaczony czas, ale i tak dociera zazwyczaj od pół godziny do godziny wcześniej. A ta adrenalina… Każda jazda to walka o życie. Nieważne, że droga ma dwa pasy ruchu, spokojnie zmieszczą się trzy samochody i tir. Prędkość – nie chcę myśleć, a kierowca… śpiewa, pali papierosa i sprawdza telefon.

Jazda na końcu to prawdziwy rollercoaster, dobrze, że nie mam choroby lokomocyjnej. Drogi w Gruzji nie należą do najlepszych, więc kierowcy muszą się dostosować i slalomem omijać wiele dziur, a nie każdą dziurę można ominąć…

W mieście

Trąbienie jest na porządku dziennym i w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać czy kierowcy się tak nie pozdrawiają. Piesi przechodzą gdzie chcą, światła przypominają tylko, że ktoś jednak jedzie pierwszy, ale i tak główna zasada jest taka, że pierwszy jest ten, kto jest szybszy. Czasem trzeba ostro zahamować, bo ktoś zatrzymał się na środku drogi, albo zza zakrętu wyszła… krowa. Na wsi norma, w mieście zdarzyło się kilka razy – na obrzeżach. Niezależne krowy, prowadzą swoje niezależne życie nie tylko na łąkach – lubią „wyjść” do ludzi i wtedy to oczywiście one mają pierwszeństwo. Niecierpliwi kierowcy muszą cierpliwie czekać, aż zwierzątka zejdą z drogi.

Wielkie planu początki

Wracając do naszego niezrealizowanego planu. Postanowiliśmy sprawdzić dokładniej w hostelu, jak dostać się do Gelati . Tymczasem zmieniliśmy destynację i wybraliśmy Jaskinię Prometeusza. I dobrze. Poza tym musieliśmy tam jechać właśnie w niedzielę, ponieważ w poniedziałek jaskinia jest zamknięta.

Jeśli ktoś myśli, że na dworcu autobusowym była jakaś rozpiska, tudzież rozkład jazdy może śmiało o tym zapomnieć. A jeśli ktoś jeszcze łudzi się, że może dowiedzieć się czegokolwiek z tabliczek umieszczonych na szybach marszrutek, które informują o kierunku jazdy, może się zaskoczyć. Wszystko, absolutnie wszystko napisane jest tylko po gruzińsku. Zaopatrzeni w translator i nazwy miast w języku gruzińskim rozglądaliśmy się dookoła czy jakiś zawijas może przypominać to czego szukaliśmy. Po 15 minutach zwątpiliśmy. Podeszliśmy do pierwszej napotkanej osoby i zapytaliśmy o Jaskinię Prometeusza. Okazało się, że krążyliśmy w pobliżu, ale przy najszczerszych chęciach nie udałoby nam się niczego znaleźć, gdyż marszrutka odjeżdżała do Ckaltubo, a dopiero stamtąd należało wziąć kolejną, by dojechać do jaskini.

Dojazd do Ckaltubo 2 lari, kierowca pokazał nam miejsce, gdzie mielismy się przesiąść. Czy jakiś autobus czekał, miał czekać, odjechał? Tego nie wiedzieliśmy, ale za to miejscowi wiedzieli. Rozpoznali, że jesteśmy turystami i bez pytań, miła pani ze sklepu wykonała telefon i już marszrutka numer 42 podjechała po nas. Dojazd choć krótszy – minimalnie droższy – chyba wykonany już po godzinach pracy kierowcy – 2,5 lari. Oczekiwania: dojedziemy sobie spokojnie do jaskini i będziemy zwiedzać, rzeczywistość: nawet kierowca wiedział, że niebawem będzie ostatnie wejście, więc pędził jak… normalny gruziński kierowca. Zdążyliśmy, nie byliśmy jedyni, a jeszcze mięliśmy chwilkę na ochłoniecie. Wstęp do jaskini 7 lari z przewodnikiem, a oprowadzanie w języku angielskim.

Jaskinia Prometeusza

Znajduje się w miejscowości Kumistawi i została odkryta dopiero w 1984 roku. Z Prometeuszem na tyle wspólnego co ja z Hefajstosem. Nadanie jej owego przydomka ma niewątpliwie wydźwięk komercyjny, zapewne by przyciągnąć turystów, niemniej jednak, w środku nie ma to znaczenia. Ogromna przestrzeń, kilkadziesiąt korytarzy, piękne stalaktyty i stalagmity, starannie i wielobarwnie oświetlone, w oddali słychać muzykę poważną. Wszystko to nadaje temu miejscu magicznego charakteru. Jaskinia jest po prostu piękna. I jeśli ktoś ląduje w Kutaisi i nie zamierza od razu przemieszczać się w inne strony Gruzji powinien dodać ją sobie do listy must see 🙂