Pociąg do Armenii

MIĘDZY WYSOKIM A NISKIM KAUKAZEM CZ.4/5


Obudzałam się nad ranem w kołyszącym się pociągu, wciąż chyba jeszcze zmęczona przeżyciami z poprzedniego wieczoru. Słońce już powoli wychylało się zza linii horyzontu, oświetlając wszystko swym różowym blaskiem. Widok, którego nigdy nie zapomnę to wyłaniający się zza tego różu Ararat. Skąpany we mgle brzasku i we mgle mojego sennego spojrzenia. Patrzyłam na tę górę zza pociągowych szyb – oszołomiona.

Pierwszą rzeczą po dotarciu na miejsce był zakup biletów powrotnych. Tym razem obyło bez problemów – powinnam doceniać takie sytuacje. Pani kasjerka doceniła natomiast fakt, że Baptiste jest Francuzem. Aż się rozpromieniła jak zobaczyła jego paszport. Później na ulicy, pewien jegomość twierdził: “J’ai mon cousin en france” (czyli standard), a pan sprzedający pirożki w kantorku na dworcu zagadywał o politykę, oczywiście po francusku. Gdy natomiast pytano mnie skąd jestem, na informację „Polsza” przytakiwano tylko bez większych emocji…

Kilka słów o Armenii

To kraj zdecydowanie górzysty. Tylko 10% terenu leży poniżej poziomu 1000 m. n. p. m.! Język ormiański zaliczono do grupy języków indoeuropejskich. Alfabet oparty jest na wzorach greckich i częściowo na jednym z alfabetów używanych dawniej w Persji, a został opracowany pomiędzy 392 a 406 rokiem!

Erywań – stolica kraju, to miasto starsze od samego Państwa, nazwany jest „różowym miastem”, gdyż wiele z jego budynków zostało wybudowanych z tufu wulkanicznego w tymże kolorze.

O tym żeby być w Erywaniu zamarzyłam, gdy w szkole uczyłam się stolic państw. Erywań brzmiał dla mnie tak egzotycznie i tak bajkowo, że od tego czasu wiele myślałam o tym miejscu, a że egzotyczność nazw wywołuje u mnie chęć obycia podróży to już chyba oczywiste.

Samo miasto, przyznamy się szczerze, nie jest jak z bajki. Centrum zburzone w czasach radzieckich, zostało od nowa zaprojektowane przez Aleksandra Temanina. Nie ma starówki, a ulice powstały na planie szachownicy. Budynki wpasowują się natomiast w socjalistyczny klasycyzm i modernizm.

Tym co dodaje magii temu miastu jest wygasły wulkan – Ararat, który króluje nad stolicą, pomimo iż znajduje się na terytorium Turcji.

Zapierający dech widok na Ararat

Ararat

Nazywany jest święta górą Ormian, a według legendy Noe wylądował tam ze swoją Arką, gdy wody potopu opadły. Miał krzyknąć wtedy „Jerewac!” (Objawił się!), stąd nazwa miasta. Warto wspiąć się po schodach Kaskady znajdującej się nieopodal Opery. Rozciąga się stamtąd widok na panoramę miasta i wręcz unoszący się w powietrzu Ararat. Jeśli kiedyś opadła mi szczęka i musiałam ją długo zbierać to było to właśnie w Erywaniu. Wspomnienie tego widoku wciąż wywołuje u mnie ciarki na plecach. Warto było ścigać się z czasem by złapać pociąg do Armenii, warto było nawet głodować (podziwiając widoki wciąż nie mieliśmy nic do jedzenia), warto było spać w pociągu z wizją spędzenia w nim kolejnej nocy. Ten widok był wart każdego zmęczenia i każdej niedogodności. Byłam po prostu zaczarowana i mogłam zostać na tych schodach, wpatrując się w Ararat do końca dnia. Ale nie…

Zaczęło się całkiem spokojnie

Był to cichy i spokojny poranek w stolicy Armenii. Miasto powoli budziło się do życia, a my szukaliśmy miejsca by móc coś zjeść. Dalej byliśmy tylko o wczorajszym chlebie i wodzie. Znaleźliśmy lokalną piekarnię, płacąc za chleb nominałem 10 000 dram czyli około 80 złotych. Sprzedawca nas wyśmiał. Do końca dnia nie umiałam się przestawić na tę walutę (100 dram = 80 gorszy). Bilet na metro kosztował 50 dram, czyli 40 groszy i był sobie zwykłym plastikowym żetonem.

Jadąc do Erywania nie byliśmy pewni czy uda nam się zwiedzić coś jeszcze poza stolicą, ale bardzo chcieliśmy, podczas tego długiego dnia, zobaczyć coś więcej. Usilnie namawiałam na Khor Virap.

Przystanęliśmy na chwilę w jednej z otwartych już kawiarenek, połączyliśmy się z wi-fi i… sprawdziliśmy. Marszrutka w stronę Khor Virap odjeżdżała o 11.00, a była 10.30. Szybka decyzja. Jedziemy tam, a po powrocie skończymy Erywań, gdyż centrum można zwiedzić dosłownie w godzinę. Wystrzeliliśmy z siedzeń wypijając jednym haustem ostatnie łyki kawy, nie mając oczywiście czasu zamówić niczego do jedzenia. Poderwanie się z miejsc, narzucenie plecaków i choć wciąż głodni i jeszcze nieobudzeni – pobiegliśmy. Musieliśmy zdążyć na metro i dojechać na dworzec, z którego dopiero co się wydostaliśmy. Liczyłam uciekające minuty. Czy coś mi to przypominało? Skądże.

Taxi czy marszrutka?

Byliśmy na dworcu 10.58, skąd musieliśmy jeszcze przebiec na postój marszrutek. Punkt 11 byliśmy na miejscu. Gdyby któraś właśnie odjeżdżała, zatrzymalibyśmy ją przecież. Tymczasem zastaliśmy gwar jak na typowym dworcu autobusowo-marszrutkowym, ale nic znikąd nie ruszało. Czyżby odjechała wcześniej? Chyba o takie bezprawie nie mogliśmy tu nikogo posądzić. Myślicie, że było za późno? Nie, nie i nie! Ten kurs po prostu nie istniał!

Uprzejmy taksówkarz użyczywszy swego zakurzonego samochodu jako podkładu piśmienniczego, rysując na nim godziny: 9, 11, 14 i wykreśliwszy następnie cyfrę 11, raczył nas tym samym poinformować, iż o owej godzinie marszrutka nie jeździła. Nie wiem od kiedy i dlaczego takowa przestała kursować, nie interesowało mnie to już wcale. Taksówkarz widząc nasze rozczarowanie zaproponował nam prywatny kurs w cenie 10 000 dram (80zł), koszt marszrutki to 1000 dram w dwie strony!!! Czyli 8 zł. Stwierdziliśmy, że poczekamy do tej 14, zwiedzimy Erywań (jak nie można później jak chcieliśmy, to zrobimy to wcześniej jak nie planowaliśmy) i przede wszystkim coś zjemy. W naszych porażkach zaczęliśmy szukać plusów i udaliśmy się wzdłuż alejek pink city. I zjedliśmy, zjedliśmy w świetnej knajpce. Jak tylko zobaczyłam bakłażany z pastą orzechową wiedziałam, że to będzie mój dzień.

Opera w Erywaniu

Kolejna próba

Na dworcu byliśmy na wszelki wypadek już o 13.30. Wesoły busik odjechał punktualnie, my jako szaleni turyści chyba zwracaliśmy na siebie uwagę. Wypchane plecaki, rozwiany włos, zmęczenie w oczach i na ciele. „– Polsza?” – od razu zagadał miły staruszek. Jak twierdził był w Polsce pięćdziesiąt lat temu. W Lublinie, Szczecinie, Przemyślu, Poznaniu i Katowice też znał. Czyli miał lepszy dorobek niż Baptiste. Całą drogę wychwalał busik, że tani, że za „tyśko” dojedziemy i wrócimy, a taksówka droga, a jak się dowiedział, że Baptiste to fransua to zaczął ubolewać, że Francuzi przegrali Euro z Portugalią. Uroczy staruszek. Bap stracił natomiast humor bo przypomniano mu o tym dramacie 😀

Dotarliśmy

Khor Virab (Głęboka Studnia) to klasztor wznoszący się najbliżej góry Ararat, ok. 100 kilometrów od tureckiej granicy. Swoją drogą nie można ani jemu, ani miejscu odmówić uroku. Piękny, wykonany z pomarańczowej cegły klasztor, a w tle lśniący od odbijających się promieni słońca, ośnieżony szczyt Araratu w tle. Magii ciąg dalszy.

Według legendy, to właśnie w tym miejscu został wtrącony do lochu święty Grzegorz Oświeciciel, który następnie został uwolniony, uleczywszy króla Tiridatesa III, doprowadzając pośrednio do przyjęcia przez Armenię chrześcijaństwa. Miejsce jest warte odwiedzenia nie tylko ze względu na swój urok, ale właśnie na znaczenie. Pierwsza kaplica została wzniesiona w 642 roku. Kościół Matki Bożej znajdujący się w centralnym miejscu pochodzi z XVII wieku i jest bardzo „młody” w porównaniu do innych ormiańskich budowli. W rogu usytuowana jest kaplica św. Grzegorza z otworem w podłodze, gdzie był on więziony. Można dostać się tam po stromej drabinie, wiodącej do siedmiometrowej dziury. Nieprzyjemne doświadczenie.

Khor Virab
Akurat trafiliśmy na ślub
Zejście do celi

Mieliśmy jeszcze pół godziny do przyjazdu tej samej marszrutki, z tym samym kierowcą, który nas dowiózł i miał nas odebrać. Mogliśmy na spokojnie – tak, na spokojnie, rozkoszować się widokami otaczającego nas piękna natury połączonego z dziełem rąk ludzkich. A dodatkow przyznaję, było upalnie, czyli cudownie!

Szaleństwo i szczęście w oczach
Jakieś zdjęcie, na którym wyglądam w miarę jak człowiek. W miarę…

Powrót marszrutką i dalsze zwiedzanie Erywania były wyjątkowo spokojne. Zdążyliśmy napatrzeć się na tętniące już życiem miasto – w przeciwieństwie do porannego uśpienia. Rozgościliśmy się ponownie w cudownej i klimatycznej ormiańskiej knajpce, z muzyką na żywo. Porządnie się najedliśmy, a później dotarliśmy bezproblemowo na dworzec, zaopatrując się jeszcze po drodze w wino z… granatów. Oczywiście, że Francuz był oburzony – nie można nazwać winem czegoś, co nie jest produkowane z winogron. Nie przeszkadzało mu to jednak w spożyciu. Zostało ono skonsumowane w przedziale, do którego weszliśmy niespiesznie. Najedzeni, napojeni, końcówkę dnia przeżyliśmy bez większych stresów i zgodnie z planem. Czy to wróżyło kolejny zwrot akcji?