Stolica pomników

HISTORIE Z OSLO RODEM CZ.2/3


Decyzja

W dzień przylotu wstałam o 4 nad ranem, lot miałam o 6, o godz. 10.30 byłam u pani A., o 12 stwierdziłam, że chyba się zdrzemnę (gdy się stresuję muszę iść natychmiast spać) i może coś wymyślę. Nie byłam w stanie spać. Poruszyłam od nowa wszelkie kontakty z Norwegii. Ktokolwiek mógł pomóc był w tym czasie w ojczyźnie – było przed świętami, więc to normalne. Napisałam na Couchsurfingu w poszukiwaniu pomocy. Zareagował Kamil (równy chłop, który jeszcze potem mi pomógł), ale dopiero, gdy zarezerwowałam już pokój na Airbnb na tydzień. Cena tej zabawy odpowiadała praktycznie wynajmowi mieszkania w Kato, ale nie miałam wyboru. Z wyrzutem w oczach i w głosie poszłam do A. i powiedziałam, że mnie oszukała i nie mam zamiaru u niej zostawać. O dziwo przyjęła ten fakt z pokorą.

Przenosiny

Problemem pozostało przeniesienie rzeczy. W kontekście moich ostatnich przeprowadzek do Warszawy to był pikuś. Tylko dwa plecaki, torba z laptopem, aparat i jakaś mała, prawie niezauważalna taśka z jedzeniem. Busik z lotniska podwiózł mnie z tym ekwipunkiem pod sam dom, więc się ilością i objętością wyjątkowo wtedy nie przejmowałam. Ale ruszenie się z tym gdziekolwiek już nie było takie proste, szczególnie że jeden plecak ważył połowę mnie. Musiałam więc jechać na raty, zostawiając połowę dobytku w znienawidzonym pokoju, licząc, że właścicielka nie spali moich rzeczy. Tu muszę przyznać – zachowała się w porządku.

Jeśli myślałam, że sobie tak po prostu wsiądę w metro i dojadę do mojego nowego lokum to się myliłam. Bardzo. Zacznijmy od tego, że przypadkowa pani na stacji metra wskazała mi zły kierunek, niewątpliwie niechcący, bo sama też się pomyliła zdając sobie z tego sprawę dopiero na drugiej stacji. Poza tym przeklęty automat nie wydrukował mi biletu, choć skasował 5 dych za 24 godzinny – jechałam więc z samym rachunkiem, licząc na to, że kontrola mnie ominie.

Taka mała dygresja: choć bilety w Norwegii są boleśnie drogie, to nie warto ryzykować jazdy bez nich. Kary już nie są bolesne to sól na otwarte rany. Po miesiącu pobytu, licząc każdą wydaną koronę, otarłam się o mandat za… nieuwierzytelnienie biletu. Dwa tygodnie jeździłam sobie na miesięcznym, który był nieważny. Pół godziny dywagowałam z kontrolerem, który uprzednio życzył sobie bym wyszła z autobusu, a następnie chciał wzywać policję. Byłam nieugięta. Pragnę nadmienić, iż nie zapłaciłam, a kontroler jeszcze życzył mi miłego dnia.

Jak święta, to święta

To było jednak w maju, a wracając do mojego dnia pierwszego – najtrudniejszego, przygodom nie było końca. Metro, z racji Świąt Wielkanocnych, nie kursowało przez centrum, więc trzeba było jeździć dookoła – tylko że ja nie miałam pojęcia jak. Gdy jakimś cudem dotarłam na Majorstuen (takie nazwijmy to drugie centrum w Oslo) i znalazłam biuro Rutera (transport publiczny w Oslo) wymieniono mi tam rachunek na bilet (choć tyle) i wskazano autobus, który miał mnie dowieźć do mojego nowego lokum, jednak bez informacji, iż ten właściwy odjeżdża po drugiej stronie ulicy. Wsiadłam więc tam gdzie stałam, zadowolona i pewna, że już jadę na miejsce. Google Map jednak nie kłamie – zamiast na wschód jechałam na zachód i zanim się zorientowałam byłam na jakiejś autostradzie w dziurze świata.

W tej całej karuzeli zdarzeń zachowałam jednak spokój – tylko on mógł mnie uratować. Wyszłam, znalazłam przystanek po drugiej stronie autostrady, poczekałam na kolejny autobus – w przeciwną, ale tym razem dobrą stronę. Potem czekała mnie tylko jedna przesiadka w prawdziwym centrum, czyli na Jernbanetorget. Miła pani w autobusie chciała mi pomoc i doradziła bym wysiadła sobie wcześniej – miałam mieć lepsze połączenie. Wysiadłam więc za radą, nie rozpoznając oczywiście miejsca. I co? Okazało się, że… znów jestem na Majorstuen, skąd jak już wspominałam metro nie jeździło, o czym pani z autobusu być może zapomniała. Znów więc musiałam czekać na autobus, z którego właśnie wysiadłam – ostatni według rozkładu, więc miałam też ostatnią szansę. Pozytywem było to, że byłam już chociaż po dobrej stronie ulicy, choć minęły już prawie dwie godziny od mojego wyjścia z domu strachów. Postanowiłam już nikogo słuchać 🙂

Zaczynałam mieć już totalnie dość. Nie dopuszczałam nawet do siebie tej strasznej myśli: „Co dalej? Jutro, pojutrze?”. Uruchomił mi się jakiś syndrom przetrwania. Tragizm sytuacji powoli stawał się zabawny, byłam więc bohaterką jakiej tragikomicznej farsy. Czekałam na to, co jeszcze mogło mnie zaskoczyć. Około godziny 20 dowlekłam się do mojego nowego lokum. Joel, właściciel mieszkania, okazał się bardzo sympatycznym gościem (Francuz pochodzący z Kamerunu, który studiował w Norwegii), wysłuchał szybko moich narzekań, a ja, mając świadomość, że choć przez tydzień będę miała ludzkie warunki mieszkaniowe (czytaj: łóżko, szafka, biurko, krzesło, Internet i czysta łazienka), wróciłam po swój drugi plecak. Tym razem wiedziałam już, jak jechać 🙂 Dotarłam, zabrałam dobytek, wróciłam i nawet obejrzałam jeszcze pierwszy odcinek 8 sezonu „Gry o Tron”. Zasnęłam nad ranem.

Leczenie stresu

Dotarłam do Oslo w poniedziałek „przedwielkanocny”, to był jeden z cięższych poniedziałków życia. Byłam więc pewna, że we wtorek wraz ze wschodem słońca uda mi się coś załatwić – gdzie tam! Słońce wstało i na tym moje przewidywania co do wtorku się skończyły. W okresie przedświątecznym naród norweski albo świętuje, albo przygotowuje się do świętowania, a wraz z przygotowaniami wydolność i wydajność oczywiście spada. A że Święta Wielkanocne trwają już od czwartku, to oczywiste jest to, że wolne zaczyna się od weekendu poprzedzającego Wielkanoc. Szkoda, że wcześniej o tym zjawisku nie wiedziałam.

Mieszkańcy Oslo albo tłumnie wyjeżdżają do swoich hytte – oddalonych od cywilizacji (im dalej tym lepiej) domków letniskowych, albo żyją już tymi wyjazdami czekając tylko na ucieczkę z miasta i zjednoczenie z naturą. Sam kontakt z naturą to wręcz domena Norwegów, kultura i sposób życia, który cenią sobie ponad wszystko. A i czas wolny też cenią – jak chyba żadna inna nacja.

Ja zamiast przedświątecznego zresetowania miałam dokumenty do podpisania, pracę do wykonania i mieszkanie do znalezienia. Nie byłam w stanie zrobić kompletnie nic. Stwierdzałam, że jedynym ratunkiem jest podążanie za kulturą zastaną, więc stresy, wpadki i niemożliwość zwalczenia systemu zamierzałam leczyć właśnie jednocząc się z naturą.

Przez myśl mi nawet nie przeszły żadne wyjazdy poza Oslo, na pomoc przyszedł natomiast jeden z największych parków w stolicy – Ekeberg. Wygląda jak las, a w tej gęstwinie drzew poukrywane są tajemnicze rzeźby autorów wszelakich, należące do fundacji Christiana Ringnesa – założyciela i fundatora parku. Oprócz odkrywania samych rzeźb, powoli zaczęłam też odkrywać, iż nietypowe posągi, pomniki i monumenty to niewątpliwie symbol Oslo.

Ekeberg

Ekebergparken skulpturpark to punkt obowiązkowy krótszego czy dłuższego pobytu w Oslo. Dla mnie to szczególne miejsce – tak jak mówiłam – leczyłam tam swoje stresy. Byłam tam też ostatniego dnia pobytu zamykając wielką klamrą początek i koniec mojego wyjazdu. A oto kilka z „okazów” tam znalezionych 🙂 Wiele z nich nawiązuje do obrazu kobiety i jej wielopostaciowości zarówno pod względem charakteru jak i wyglądu.

Inner Space VI. The Realm of Life, Per Inge Bjørlo
La grande laveuse, 1917, Auguste Renoir
Eva, 1881, by Auguste Rodin
Venus Victrix, 1914–16, Auguste Renoir
Venus Milo aux tiroirs, 1936, Salvador Dalí
Definitywnie jeden z najlepszych pomników w tym parku
Deep Cream Maradona, 2016, Sarah Lucas
Definitywnie jeden z najdziwniejszych…
Möbius trippel, Aase Texmon Rygh
Cast glances, 2002, Tony Cragg
Walking Woman, 2010, Sean Henry
Anatomy of an Angel, 2008, Damien Hirst
Dilemma, 2017, Elmgreen & Dragset
Reclining Woman, Fernando Botero
Sturm und Drang, 2014, Jake and Dinos Chapman

Dodam jeszcze, iż tym, co jest niesamowite w parku Ekeberg i co chyba najbardziej koiło moje zszargane nerwy to… widoki. Podobno sam Edward Munch napawał się nimi i inspirował, tworząc swoje najsłynniejsze dzieło „Krzyk”.

Ale zaraz, postać z obrazu wcale, ani trochę nie wygląda jakby jej nerwy były ukojone. Hmmm… Moje były. Chyba… Ok, pomagał mi też Nervosol pity łyżkami, który asekuracyjnie zapakowałam do apteczki. Choć wtedy, w moim stanie byłabym gotowa przyjmować nawet mocniejsze dragi 😛

Grünerløkka

Grünerløkka takie połączenie Berlina, Amsterdamu i Budapesztu; dawna dzielnica robotnicza, miejsce artystyczno-anarchiczne, pełne knajp, restauracji, pubów i… życia! Wybrałam się tam trzeciego dnia i właśnie tam odkryłam dryfującą na wodzie, kolejną, niecodzienną rzeźbę i miejsce samo w sobie, które niewątpliwie jest duszą Oslo. W porównaniu do całej, surowej stolicy, ta część jest najbardziej szalona i wyzwolona.

Moje pierwsze skojarzenie: tu nie jest jak w Oslo! Ale… jak właściwie jest w Oslo? To miasto to taki zlepek różnych, oderwanych od siebie i rzeczywistości miejsc. Od artystycznej dzielnicy, przez nowoczesne centrum, Barcode czyli różnokształtne biurowce, architekturę małego miasteczka, Twierdzę Akershus, która wygląda jak Zamek w Ojcowie, Aker Brygge czyli Manhattan Oslo zbudowany na wodzie; po stare rybackie domy i prawdziwą wieś. Pomiędzy tym skocznia, opera, wodospad, skansen i wyciąg narciarski, camping i dwuwieżowy Ratusz w stylu funkcjonalistycznym, który po prostu wygląda jak sowiecki relikt.

Ale, ale jest jeszcze jeden, bardzo charakterystyczny park w Oslo. O tym już może następnym razem.