Vigeland

HISTORIE Z OSLO RODEM CZ.3/3


Choć ostatni post napisałam, jak na swoje możliwości, bardzo dawno temu, to nadmieniłam wtedy, że następnym razem wspomnę o bardzo ważnym parku w Oslo.

Otóż by zacząć mówić o parku, trzeba wspomnieć wcześniej o postaci Romana i poświecić mu dłuższy akapit. Kimże był Roman? Kolegą kolegi dobrego kolegi siostry szefa mojego szwagra. Wszystko jasne, nie? Ktoś nie łapie koneksji? Nie ma potrzeby.

Pokój z widokiem

Roman był z jednej strony wybawcą, może nie na białym rumaku, ale za to w srebrnym dostawczaku. Uratował mnie z mojej norweskiej bezdomności wynajmując mi pokój w Oslo na 1,5 miesiąca. Dla mnie ratunek, dla niego biznes, bo i tak pokój stał pusty. Po couch surfingu u Kamila w samiutkim centrum, musiałam się przenieść na obrzeża Oslo, na koniec świata wręcz, w las bym powiedziała. Pod bagnistą górkę się trzeba było wspinać by dojść do bloku, ale miałam to czego potrzebowałam: pokój, łóżko, lampę (nawet trzy), stół (nie było to biurko, ale przeżyłam), fotel i szafę. Był nawet telewizor, ale nie poleciałam na ten rarytas i nawet nigdy go nie odpaliłam. Żadnych brudów, a wręcz przeciwnie, lawendowe odświeżacze do powietrza w każdym pomieszczeniu. Żadnych nadprogramowych współlokatorów smażących mortadelę, kuchnia zaopatrzona w zestaw talerzy i kieliszków do napojów alkoholowych wszelakich, a blender i tak sobie przywiozłam; łazienka do przeżycia.

Prywatna lodówka

Do exclusive mogłam zaliczyć lodówkę i zamrażarkę w swoim pokoju – umeblowanie pozostawione przez poprzedniego lokatora, który przechowywał tam udźce, szynki i golonki przywiezione z Polski. Zamrażarka oczywiście taka z prawdziwego zdarzenia, jak pół stołu – zresztą przykryta gustownym obrusikiem, posłużyła przynajmniej za dodatkowy stół. W Neapolu przeżyłam kilka tygodni z pralką w pokoju, to i w Oslo mogłam z zamrażarką. A co!

Prawdy życiowe

Z drugiej strony Romana był Romanem – indywiduum, mającym swoje teorie dotyczące życia i… nawet mnie samej. Otóż podobno byłam (jestem?) zakręcona jak słoik, myślałam logicznie oraz miałam „potencjał do niejedzenia mięsa” – cokolwiek to by znaczyło. Wobec produktów odzwierzęcych też miał teorię, że mężczyźni to muszą jeść mięso, a kobiety… cukier. Nie wiem czy spożycie tych produktów miałoby odpowiadać jakimś konkretnym rolom społecznym – nigdy nie zgłębiłam tematu, i tak nie wpisałam się w żaden schemat.

Dodatkowo według Romana, w życiu należy zwracać szczególną uwagę przy wyborze chrzestnych, gdyż dzieci wcale nie dziedziczą po rodzicach, a nabywają cech od tych, którzy trzymali je do chrztu – no przecież! A no i Roman był też bardzo zdziwiony, że w moim wieku jestem jeszcze, uwaga, stanu wolnego! I jeszcze przyjechałam sobie na jakieś risercze w Norwegii. Jakbym miała męża to by mnie pewnie tak samej nie puścił.

W trakcie mojego wynajmu miała też miejsce „afera żelazkowa”. Otóż żelazko Roman posiadał, ale trzymał zamknięte na klucz i nie udostępniał go najemcom, gdyż pięć lat temu ktoś mu je zepsuł (inne słowo zostało użyte w zamian). Brak żelazka nie wpłynął oczywiście pozytywnie na moje samopoczucie w Oslo 😉

Znajomi w odwiedzinach też nie byli mile widziani, bo i na tym polu ktoś ostatnio nabroił. Podobno kumple jakiejś poprzedniej lokatorki zrobili taką balangę, że worki ze śmieciami przez okno leciały. Nie w smak było Romanowi, że przyjadą do mnie Sylwia i Diego, obawiał się zapewne jakiejś rozpierduchy. Choć nie pobił na szczęście właściciela z Barcelony, który kazał płacić 12 euro za noc od każdej odwiedzającej osoby, nie pomagały niestety tłumaczenia, że mam normalnych znajomych. Roman trwał przy swoim. No bo przecież po co można przyjechać do znajomych za granicą jak nie po to by się urżnąć i rzucać workami ze śmieciami przez okno. Sylwia i Diego szczęśliwie dojechali, pozwiedzali, wrócili, a przez okno wypadła nam tylko skarpetka, susząca się na parapecie.

Ach ten park

Zatracając się w opowieściach o wynajmie wciąż nie wspomniałam jeszcze co ma wspólnego Roman z parkiem – tym najsłynniejszym. Otóż podczas dogadywania terminów zapłaty za pokój, chcąc kurtuazyjnie podtrzymać rozmowę, wspomniałam o tym, co mam jeszcze w planach do zobaczenia w Oslo. Nadmieniłam wtedy o TYM parku. Roman przyjął to milczeniem, przerywając je następnie zagadkowym „tam jest niebezpiecznie”.

Wychowana w bezpiecznym mieście Tychy, o niebezpiecznych parkach dane mi było tylko słyszeć z kroniki kryminalnej, a że wyobraźnię mam wybujałą, wszyscy mordercy, zabijaki, gwałciciele, napastnicy, nożownicy i rabusie z 997 przemknęli mi przed oczami. Nie pasowali mi oni jednak do pejzażu bezpiecznego Oslo. Dopytywałam więc, co jest aż tak niebezpiecznego w TYM PARKU? „Nagość ” rzekł wtedy on!

…???!!!

Nagość pomyślałam – może zatem ekshibicjoniści tam grasują. Niejasność przekazu i opieszałość w wyrażanym komunikacie zaczęły mnie irytować, a że jestem osobą nerwową i nerwów w Oslo straciłam już wiele, dopytywałam dalej by nie wybuchnąć, a w końcu poznać upragnioną odpowiedź, jakaż to nagość w parku jest niebezpieczna. I wtedy ją otrzymałam – rzeźby!

Vigeland

Proszę Państwa, wspomniany park to oczywiście Park Vigelanda (Vigelandsanlegget) będący częścią Parku Fronger (Frognerparken). Składa się z ponad 212 rzeźb autorstwa norweskiego rzeźbiarza Gustawa Vigelanda. Dzieła wykonane z kamienia i brązu przedstawiają około 600 postaci. I tak są one nagie. Pięknie nagie.

O artyście, o tworzeniu

Gustav Vigeland był norweskim rzeźbiarzem, uczniem Rodina, poświęcił połowę życia na realizację swojego celu – kompozycji rzeźbiarsko-ogrodowej w Parku Fronger. Idea kompleksu zrodziła się w 1907 gdy rzeźbiarz wykonał swe pierwsze dzieło – fontannę, na którą otrzymał zlecenie od władz miasta. A potem? Potem dał się porwać natchnieniu i dołożył całą resztę. Bo Gustav nie stworzył tylko (aż) rzeźb, artysta zaprojektował dosłownie wszystko: most łączący brzegi stawu, bramy do parku, płaskorzeźby, oświetlenie. Gustav Vigeland powiedział kiedyś: „Praca jest dla mnie kotwicą, krzyżem i sercem, bez tego dryfowałbym beznamiętnie w nieokreślonym kierunku” – i jak tu się nie zgodzić?

Choć minęło już ponad 100 lat od rozpoczęcia prac (skończono je w latach czterdziestych XX w., niedługo po śmierci autora), park wciąż wzbudza najróżniejsze emocje. Od wspomnianego zagrożenia 😀 przez szok po zachwyt. Mnie rzeźby zszokowały, ale nie ze względu na niebezpieczną nagość :P, ale na emocje, które tak dosadnie odzwierciedlały. Autor skupiał się na przedstawieniu przemijania, tęsknoty za duchowością i bliskością.

Do parku planowałam wybrać się w miarę szybko, ale zachęcona zniechęceniem podjechałam tego samego dnia. Później byłam tam też z Baptiste oraz z Sylwią i Diego. I każdy z nas stwierdził, że jest w tym miejscu coś mrocznego i tajemniczego, a obok wyrzeźbionych postaci nie można przejść obojętnie i bezrefleksyjnie.

Najsłynniejszą rzeźbą w parku jest Sinnataggen (Rozzłoszczony chłopiec) krzyczący chłopczyk, który tupie nogą, a w najwyższym punkcie parku znajduje Monolitten (Monolit) kamienna kolumna uformowana ze splątanych sylwetek nagich ludzi. Otaczają ją kamienne postaci znajdujące się w różnych stadiach życia, naznaczone najróżniejszymi emocjami. Na pewno warto się wybrać do Parku Vigelanda i nie bać się niczego.

W poszukiwaniu rzeźb

Poszukiwanie nietypowych rzeźb w Oslo stało się moim celem 🙂 Zauroczona magią ich różnorodności, postawiłam sobie za punkt honoru znaleźć ich jak najwięcej. Zwracałam na nie uwagę na każdym kroku, na każdym zakręcie. Oczywiście nie umknęły mi perełki z bogatej dzielnicy Aker Brygge, której zwiedzanie również powinna być puntem obowiązkowym wizyty w Oslo. Kilka z nich poniżej.

To oczywiście nie koniec z rzeźbami w Oslo (one są wszędzie), ale chyba koniec z mrocznymi historiami o poszukiwania mieszkania, oszustach i innych indywiduach. Gdy już rozpakowałam się w nowym lokum, odetchnęłam trochę, choć wciąż żyłam w ciągłym stresie. A to uczelnia, a to wydatki, a to nieprzewidziane i niezaplanowane wpadki. Ale jak przy każdym z wyjazdów mogę powiedzieć: co przeżyłam, zobaczyłam i doświadczyłam to moje.

Choć szczerze, ten wyjazd był jednym z najtrudniejszych, to w nagrodę dane mi było współpracować z panią profesor Niną Witoszek, która szerszej publiczności może być znana dzięki książce „Najlepszy kraj na świecie”. Oczywiście pisząc maila do pani profesor niedowierzałam, że na niego odpowie, a tu skończyło się na tym, że poparła mój pomysł przyjazdu, wsparła merytorycznie, zaprosiła na świąteczną kolację, a w Norweski Dzień Niepodległości zabrała na przejażdżkę łódką, by razem, na Oslofiordzie poczuć rześkość norweskiego powietrza, porozmawiać o marzeniach, planach i ideałach.

Poznałam też naprawdę wielu dobrych i bezinteresownych ludzi; Sylwia i Diego wpadli w odwiedziny, a Baptiste się zmobilizował i był u mnie nawet dwa razy. Jakby mi było mało wszystkiego, zgłosiłam się na staż do Ambasady Polskiej w Oslo, a moje badania choć absolutnie nie przebiegły tak jak bym sobie tego zażyczyła, to otworzyły mi oczy na kilka innych problemów i zagadnień, nad którymi mam zamiar się skupić .

Już w poprzednich potasach wspomniałam, że dotarłam do wspaniałego Sztokholmu i… jeszcze coś. Udało się też pojechać w miejsce, o którym marzyłam, ale nie wierzyłam, że wypad tam będzie to wykonalny.

Baptiste wie, że nie lubię niespodzianek, wiec uprzedził mnie o swoim zamiarze. Otóż gdy przyjechał drugim razem, uprowadził mnie z Oslo na zachód. I tak przemierzając bezkresy norweskiej natury dotarliśmy do moich wymarzonych i wyczekanych fiordów! Szkoda tylko, że zapomniał mi przywieźć na tę wyprawę ciepłą kurkę, o której przypominałam mu trzy razy (nie zapomniał za to rajstop – takich babcinych – choć prosiłam go o czarne), ale niech to już będzie wspomnienie na osobną historię.

I lisek na koniec 😛