Wszystko zaczęło się od marchewki!

ZNAD CZARNEJ WODY cz.1/7

Wszystko zaczęło się od marchewki. Naprawdę! Pewnego słonecznego dnia wybrałam się na ryneczek po świeże warzywa. Buszującą wśród straganów, wypatrzyła mnie i zagadała kobiecina, oferując… kiszoną marchewkę. Skłamałabym mówiąc, że uwielbiam to warzywo. Zjem – przecież jest zdrowa, ale myśl o kiszonej, odrzuciła mnie po stokroć. Nabrała drewnianą łychą z dużej, drewnianej beczki potartą marchew i podsunęła pod nos, zachęcając do zjedzenia. „Pani spróbuje, znad samej Odessy przywiozłam!” namawiała kobieta ze wschodnim akcentem. Wygrała! A marchewka o dziwo była przepyszna.

Odessa…

To brzmiało tak magicznie, jak odległa kraina. Kraina nieznana, nieodkryta i nie wiadomo, gdzie dokładnie zlokalizowana. Choć wiedziałam, gdzie należy szukać jej na mapie, mimo wszystko wyobrażałam ją sobie jako bliżej nieokreślony, inny świat. Pani na straganie chyba nigdy nie przypuszczałaby, jakie emocje obudziła we mnie tym jednym słowem – „Odessa”.

Rok czasu rozmarzona czekałam na ten wyjazd. Gdzie? – pytali? Po co? – pytali. Po marchewkę – odpowiadałam, całkiem poważnie. I choć marchewkę w Odessie kupiłam i nawet przywiozłam do domu, nie przetrwała drogi powrotnej w formie nadającej się do spożycia. Cóż, liczył się cel, choć wiadomo nie ten był priorytetowy. Celem było dotarcie do tego miasta. Do tego marzenia dołączyło kolejne, całkiem niemałe – Krym!

Przez rok jak w mantrze powtarzałam: Odessa, Odessa… Należało wysupłać trochę grosza i czasu. Więcej czasu, bo podróż rzeczywiście kosztowała grosze. Wiedziałam, że mogłam liczyć na Kingę. Wiadomo dusza-podróżnik

Od czasu American Dream była to moja pierwsza tak poważna podróż.

Tylko dwie, zdane na siebie duszyczki podróżujące na własną rękę. Po ukraińsku tudzież rosyjsku potrafiące zrozumieć co najwyżej proste wyrazy, z trudem odczytane ze zlepionych bukiew, których uczyłyśmy się na starocerkiewnosłowiańskim na studiach. W Stanach miał się kto mną zająć, tam nikt! Miałyśmy ciężkie plecaki, zaopatrzone dosłownie we wszystko, gdyż nie wiedziałyśmy, gdzie dokładnie trafimy i jak długo będzie trwała cała podróż. Szczęściary, wtedy nie trzeba było się naginać do urlopu. Miałyśmy kilka punktów must see, ale równie dobrze byłyśmy gotowe poddać się niespodziankom zgotowanym przez Ukrainę. Nie miałyśmy żadnych obaw ani wątpliwości.

Musiałyśmy przeżyć bez Internetu i GPS (jechałyśmy w 2011 roku więc mój telefon ledwo odbierał fale wi-fi), licząc na rozkłady jazdy spisane grażdanką, aczkolwiek autobusy i tak jeździły według własnych wytycznych. Opierając się na książce-przewodniku i wierszach Mickiewicza (jako polonistki nie śmiałybyśmy nie zabrać ze sobą Stepów Akermańskich), noclegu szukając u „babuszek” polujących na dworcach na nowo przybyły towar, czyli turystów, oferując im „kwatiry”. Na naszym „paniemaju”, podobieństwie niektórych polskich słów do ukraińskiego lub rosyjskiego i „kak pójdziemy tak dojdziemy”. I oczywiście na naszym zdeterminowaniu i szczęściu – to zawsze pomaga.

Plan był prosty.

Zaopatrzone w bilet w jedną stronę, jedziemy do Lwowa, stamtąd na Krym do Symferopola. Zwiedzamy Krym wzdłuż i wszerz i wracamy do Lwowa przez Odessę. Początkowo planowałyśmy ulokować się w Symferopolu i z tego miejsca mieć bazę wypadową w kolejne zakątki Krymu, jednak warunki zweryfikowały początkowy plan. Choć i tak z każdego miejsca należało wracać z powrotem do Symferopola, nie uczyniłyśmy z niego bazy wypadowej. Targałyśmy nasze ogromne i ciężkie plecaki po marszrutach i autokarach, i przemieszczałyśmy się z miejsca na miejsce, czekając, aż znajdą nas „babuszki” z noclegiem. Czy nic nie rezerwowałyśmy? A gdzie tam! Wtedy chyba jeszcze nawet nie słyszałam o czymś takim jak booking.com. Za każdym razem po przyjeździe na dworzec czy to kolejowy, czy autobusowy, nie mogłyśmy się wręcz odpędzić od ofert lokalowych. Podawałyśmy ilość dni i cenę. Czasem trzeba było się targować, czasem przejść do konkurencji, ale jak inaczej znalazłybyśmy noclegi za śmiesznie tanie pieniądze, w tym najdroższy, za uwaga: 20 złotych!

Z perspektywy czasu wiedzę, że moje podróże są teraz o wiele bardziej zorganizowane. Doświadczenie 🙂 Ktoś mógłby pomyśleć: wariatki – pojechały same w głąb Ukrainy i to bez żadnego przygotowania. I pewnie wiele osób tak myślało. I pewnie trochę tak było. Spontaniczność, liczenie na los szczęścia, wybrnięcie z każdej sytuacji, znalezienie drogi i rozwiązania, nawet w krytycznej sytuacji to są właśnie synonimy naszej podroży na Ukrainę.

Wracając do planu.

Bilet ze Lwowa do Symferopola kupiłyśmy dwa tygodnie przed wycieczką – tak na wszelki wypadek, by nie było niespodzianek. I od tego momentu nie było już odwrotu 🙂 To, że pociąg miał jechać 25 godzin to nic. Po tej podróży obiecałam sobie, że każda kolejna, w jakimkolwiek środku lokomocji może trwać maksymalnie 12 godzin. Obietnicę oczywiście złamałam…

Z Polski wyjechałyśmy 22 sierpnia roku pańskiego 2011. Warto nadmienić, iż wszystko to miało miejsce przed aneksją Krymu przez Rosję, w związku z tym wystarczyły nam nasze paszporty niezbędne do przekroczenia granicy z Ukrainą. A granicę przekraczałyśmy oczywiście najtańszym sposobem, który, jak się całkiem niedawno przekonałam, wciąż jest niezawodny. Pociąg do Przemyśla, z Przemyśla autobus do Medyki, w Medyce przejście piechotą przez granicę, a stamtąd, z dworca autobusowego kilka metrów dalej, busik do Lwowa.

Prawdę mówiąc jechałyśmy do Lwowa w ciemno. Poznany w busiku Andriej pomógł nam znaleźć nocleg, sugerując adres akademika – pustego w tym czasie – co później okazało się naszym przekleństwem. Do tej pory pamiętam, że znajdował się na ulicy Czukaryna numer 9. Swoją drogą mogło to się wydać podejrzane. Obcy człowiek nas zagaduje, podpowiada nam nocleg, podaje dokładny adres… Wcale nie! Andriej po prostu uratował nas od czekania na dworcu i pospieszył z pomocą, gdyż mrok już nad miastem zapadał. My skierowałyśmy się według instrukcji w stronę naszej noclegowni. Zapytany o drogę przechodzień wskazał i zapłacił za nasz autobus (my tylko pytałyśmy o drogę!) i tak dotarłyśmy. Cicho, ciemno. Ktoś się pojawił. Okazało się, że akademik był wciąż dostępny dla turystów, ale oprócz nas, nikogo tam nie było. Ulokowano nas w komfortowym czteroosobowym pokoju i tak mogłyśmy spokojnie szykować się na następny dzień. Bardzo długo spałyśmy.

Warto nadmienić, iż piszę to dokładnie w siódmą rocznicę naszego wyjazdu więc łezka się w oku kręci. Niestety, również z powodu mojej niepamięci i fatalnej jakości zdjęć. W każdej podróży towarzyszy mi notesik, w którym skrzętnie notuję wszystkie historie z wyjazdów. Niestety nie wszystkie z zapisanych sytuacji i zdań-kodów pamiętam. Tym bardziej ganię się, dlaczego nie zaczęłam pisać wcześniej. Co do zdjęć… Choć profesjonalistą nie jestem, bardzo zależy mi na uchwyceniu wartościowego momentu, w pięknym miejscu. Na Ukrainie ogłuszona szałem tej niesamowitej podróży pstrykałam zdjęcia wszystkiemu dookoła, celem oczywiście odtworzenia sobie naszej wycieczki. W związku z tym jakość i wartość zdjęć pozostawia wiele do życzenia. I tym też sposobem kościoły nie mają wieżyczek, my nie mamy nóg, ale za to ile zdjęć tramwajów i morza! Ale i aparaty nie te co teraz 🙂

Kinga zapytała mnie ostatnio, czy pisząc to, uda mi się odtworzyć wszystkie emocje nam towarzyszące. Przeżywanie każdego momentu, każdego widoku, dziwne spotkania, jeszcze dziwniejsze przygody i rozszyfrowywanie grażdanki. Decyzje o kolejnym miejscu docelowym podejmowane na bieżąco i wrażenie jakbyśmy były na końcu świata, podsycane magicznie brzmiącymi nazwami miejsc. Satysfakcja, że jesteśmy w stanie dokonać tego same, na własną rękę i za małe pieniądze, bo jak dobrze pamiętam za dwa tygodnie zapłaciłyśmy trochę ponad tysiąc złotych. Tę różnicę pomiędzy organizowaniem podróży teraz a wtedy, zdobywanie doświadczenia podróżniczego i tę naszą szaloną młodość. Spróbuję…