Figa z makiem!


W NAJGORSZYM WYPADKU POJEDZIEMY DO FRANCJI CZ.1/4

„In the worst case we will go to France ” – tak na moje pytanie odpowiedział Baptiste, gdy zapytałam go, co z dalszym ciągiem naszych wakacji.

Pojedźmy na trzy tygodnie do dziadków do Francji. Mówisz – masz! Jasne! Nie byłabym jednak sobą, gdyby nie pojawiło się jakieś „ale”. Czy wypada jechać na tak długo? Dwa, trzy dni – ok, ale nie dwa, trzy tygodnie? Pod koniec sierpnia planowałam również skończyć pisanie zaległej (pierwszej, która stała się drugą) pracy magisterskiej, więc pytanie „czy ja znajdę czas na pisanie?” – niewinnie mnie nurtowało. Oczywiście nie napisałam ani słowa. Nie chciałam zostawać w Tychach z myślą, że ja, Kamila, zrezygnowałam z jakiegoś wyjazdu. Dywagacjom nie było końca, ale największy problem stanowił sam dojazd.

Pierwotny plan obejmował podróż z Polski do Francji niezwyciężonym Clio (wiadomo, żeby w drodze powrotnej zabrać kartony wina), jednak z powodu zatrzymania, należącego do Baptiste prawa jazy, kilka tygodni wcześniej (to jest historia!), jedynym dostępnym kierowcą byłam ja! Ta, która prawo jazdy zrobiła w 2008 roku i której jedynym doświadczeniem za kółkiem był wyjazd na Bojszowy (15 km od Tychów) i podjęte na Bałkanach cztery próby. Gdzieś w głębi Bośni i Hercegowiny, gdzie pierwszy raz w życiu widziałam Baptiste zestresowanego, bo jakoś za często niebezpiecznie zbliżałam się do skarp. Podczas spektakularnego przekroczenia granicy między Chorwacją a Bośnią, które zakończyło się mandatem, a celnicy uznali zapewne, że coś jest ze mną nie tak. Potem w Czarnogórze, jakieś 2 kilometry, dopóki nie zaczęto mnie wyprzedzać z każdej strony oraz w Grecji, na pustej autostradzie. Podsumowując praktycznie zero, null!

„Może autostop?” – pytaliśmy sami siebie. Ok, jesteśmy młodzi, szaleni, ale… nie mamy czasu. Z Baltic Tripu (napiszę o tym, obiecuję!) wróciliśmy 3 sierpnia, tak by mniej więcej 6 już wyruszyć. Tymczasem był już 8, a my dalej myśleliśmy. Wizja utknięcia gdzieś pomiędzy Niemcami a Szwajcarią też nie za bardzo mi się podobała. O samolocie nie wspominam, ceny przekroczyły moje wyobrażenia.

„A może jednak poprowadzę?” – głośno myślałam. To takie rzucenie się na głęboką wodę. Jak wyjazd na Erasmusa do Rumuni – skok w nieznane. „Nie, nie, nie, to największa głupota jaką można zrobić…”, „Ja muszę być odpowiedzialna!” „Tu nie chodzi o to, żeby się pokazać i wykazać, muszę myśleć racjonalnie…”, „A może jednak? Przecież jak będę na autostradzie, to jakoś to przeżyjemy”, „Chyba jestem nienormalna, jak ja w ogóle mogę rozważać taką opcję, to 2000 km, nie jeździłam 7 lat” i tak w kółko… od rana do wieczora. Nie zawsze mam takie dylematy nad podjęciem decyzji, w tym wypadku było naprawdę ciężko. Moja mama miała mnie dość (te kilka dni spędzaliśmy u niej „na przechowaniu”), Baptiste podejrzewam też, choć on był optymistycznie nastawiony (jak zawsze zresztą) i twierdził, że mogę się tego podjąć. Najbardziej jednak dość miałam siebie ja!

Pojechaliśmy jeszcze do Pszczyny, popróbować „jak mi się jeździ”. Fantastycznie, w szczególności, że samochód mi zgasł na pierwszej górce pod domem. Zadzwoniła Ola z pytaniami, opowiedziałam, że rozważam możliwość, że to ja pojadę. „U la la ja bym się nie odważyła.” Dodajmy, że siostra jest dobrym i doświadczonym kierowcą. Będąc dzień wcześniej u Agnieszki usłyszałam podobny komentarz. Mama podsumowała to mówiąc, że nie jest to mój pierwszy szalony pomysł, ale ona tego nie będzie komentowała.

Ten pomysł nie był szalony, był po prostu głupi, więc zakomunikowałam Baptiste: „Jedź sam. Czymkolwiek”. Nie chciałam go zatrzymywać, wiedząc, że zależało mu na wyjeździe do rodziny. On nie chciał mnie zostawiać w Tychach, wiedząc, że to z powodu braku JEGO prawa jazdy nie możemy normalnie pojechać. Nie chcieliśmy, aby ta końcówka wakacji, ostatnich studenckich, wyglądała w ten sposób. Tym bardziej, że we wrześniu miałam wyjechać na kilka tygodni do pracy.

Decyzja: JADĘ! Uff, ale ulga. Kamień z serca, już się nie wycofam. To był niedzielny wieczór 9 sierpnia. Pozostało mi spakować rzeczy, iść w miarę wcześnie spać i może już nie zastanawiać się czy wypada, nie wypada, czy powinnam myśleć rozsądniej, czy to głupie, czy szalone, a może odważne, czy dam radę, czy będę zmęczona, czy będę się tam dobrze czuła itd., itd. Spakowałam się, zasnęłam jak dziecko, obudziłam się z całkiem optymistycznym nastawieniem.

Dwa dni odchorowywałam dwa dni jazdy.

Środę i czwartek prawie całe przespałam, w przerwach od spania zwijając się z bólu: głowy i brzucha. Upał, stres, długodystansowa podróż i zmęczenie dały się we znaki, ale czego dokonałam – to moje! Otóż przejechałam Europę! Gdy w poniedziałek rano Ola napisała: „I jaka decyzja?” odpowiedziałam, że byłoby lepiej, gdyby nie zadawała tego pytania, bo wolałabym na nie nie odpowiadać. Odpisała, że trzyma kciuki, że dam radę i żebym dawała znać jak najczęściej. Mama wychodząc do pracy śmiała się, że nie zdziwi się, gdy po powrocie zobaczy mnie w domu. Ale nie zobaczyła! Decyzji już nie zmieniłam. Całą drogę marzyłam o figach z dziadkowego ogrodu. Świeżych, zerwanych prosto z drzewa. Oczywiście zjadłam ich za dużo zaraz po przyjeździe i nie mogłam na wymarzone figi patrzeć przez cały nasz pobyt.

Wracając do podróży…

Pierwszy postój był w Czechach przed Brnem. Wszystko prezentowało się zadziwiająco łatwo. Samochodów na trasie niewiele, ja oczywiście ostrożna. O wiele częściej słyszałam: „jedź szybciej” niż: „zwolnij”. Później denerwowały mnie tylko roboty drogowe i ciągłe zwężenia dróg, tiry i wyprzedzający kierowcy – dla mnie to była taaaka nowość! Dodatkowo ten upał! Skupiona na drodze nie odczułam nawet, jak słońce przypiekło mi lewą rękę, nogę i pół nosa. Minęliśmy Pragę i zrobiliśmy kolejny postój tuż przy granicy. W Niemczech jak to w Niemczech – autostrady bez limitu prędkości. Armagedon! Byłam małym, wolniutkim samochodzikiem w tej dżungli szybkości. Choć starałam się dostosować do otoczenia, to kierowcy dawali jednoznacznie znać, że się wlokłam. Udało mi się parę razy, z duszą na ramieniu wyciągnąć 150 km/h. Pod koniec dnia, gdy upał zelżał było już trochę lepiej. Przez godziną 22 minęliśmy Monachium.

Następnego dnia czułam się jak nowo narodzona. Niestety nie na długo starczyło mi tej energii. Po godzinie miałam wrażenie, jakbym prowadziła co najmniej 5 godzin. Byliśmy już w Austrii, gdzie Baptiste zmotywował mnie wiadomością, iż w Szwajcarii, do której się zbliżaliśmy jest ograniczenie do 120 km/h, a kierowcy jeżdżą przepisowo. Nareszcie! Nie będę musiała tak szybko jechać! Dziś z perspektywy czasu, gdy wiem, że w drodze powrotnej wyciągałam 180 km/h, mijając niemieckich kierowców, we Francji dostałam pierwszy w życiu mandat ze przekroczenie prędkości i gdy już sama jeżdżę od dłuższego czasu, uśmiecham się tylko namyśl o mojej nieprofesjonalnej jeździe przez Europę.

Minęliśmy Zurych, minęliśmy Berno i Genewę, granicę i już byliśmy we Francji! Viva La France! Jeszcze tylko 5 godzin – według GPS! W moim wypadku nie mniej niż 7. We Francji jechało mi się najlepiej, może dlatego, że czułam się już całkiem komfortowo prowadząc samochód, może te piękne widoki tak działały, a może wizja zbliżającego się celu!

Już byliśmy blisko

Montpellier, Narbona i… Escales – mała wioska na południu Francji – cel naszego wyjazdu. Dotarliśmy o 21.45 we wtorek 11 sierpnia. Pierwsza wiadomość do mamy: „Dojechałam, właśnie zajadam się figami prosto z drzewa.” Agnieszka nie wiedziała, że zdecydowałam się na wyjazd, dowiedziała się właśnie od mamy. „Brawo siostra, wielki wyczyn, a jednak w życiu nie ma rzeczy niemożliwych”. W rodzinie wieści szybko się roznoszą. Od Oli dowiedziała się Justyna, ale dopiero następnego dnia. Zadzwoniła mówiąc: „Tylko ja popierałam tę decyzję, ale nie wierzyłam, że się zdecydujesz”.

W 36 godzin (z przerwą na spanie oczywiście) pokonałam tę trasę!

Podsumowując – nie było paniki, jechałam rozważnie i w ciągłym skupieniu. Było trochę krzyku, oczywiście z mojej strony: „Dlaczego wszyscy mnie wyprzedzają?!”, „Nie widzę tych żółtych linii!”, „Wszystko przez ciebie!” „Sam sobie prowadź!!!”. I oczywiście pomoc Baptiste. Ze stoickim spokojem tłumaczył, informował, przygotowywał do każdego manewru, sprawdzał czy mogę wyprzedzać, doradzał i kierował. Także kierowca bez doświadczenia, ale z prawem jazdy i pasażer z doświadczeniem, ale tymczasowym brakiem prawa jazdy, wspólnymi siłami dojechali!