Palma w ogrodzie, arbuzy u sąsiada


W NAJGORSZYM WYPADKU POJEDZIEMY DO FRANCJI CZ.2/4

To był trzeci raz, gdy przyjechałam do Escales. Wcześniej odwiedziłam to miejsce w kwietniu 2014 – Baptiste wrobił mnie w ten wyjazd, gdy przyjechałam do niego z Barcelony i jakoś tak nie wspomniał mi, że poznam wtedy jego mamę, i w listopadzie 2014 roku, choć wtedy tylko na jeden dzień i już byłam świadoma wszystkich spotkań. Nigdy w środku lata, gdy wszystko co w naturze najpiękniejsze, dojrzało już w cieple południowego słońca. To było takie ciepłe, leniwe lato na południu Europy – prawie jak z filmu.

Escales zbudowane jest według wzoru średniowiecznego, co oznacza, że kościół usytuowany jest mniej więcej w centrum, dookoła niego rozchodzą się bardzo wąskie i kręte uliczki, a domy znajdują się w niedalekiej odległości od siebie. Takie budownictwo miało na celu, w poprzednich wiekach, ułatwić dostarczanie wody. Im wszystko bliżej, tym oczywiście sprawniej. Poza tym, domy budowane blisko siebie dawały sobie nawzajem cień. Obecnie przed słońcem chronią przepiękne różnokolorowe okiennice, którym nie mogłam się oprzeć. Chodziłam po ulicach i robiłam im zdjęcia, próbując być niezauważalna dla właścicieli. Chociaż ja nigdy nie pojmę jak można chronić się przed słońcem (poza kremami oczywiście), ja słońca wręcz pożądam! Okna dla niego otwieram, gdy ci zamykają; na zewnątrz wychodzę, a ci sjestę sobie urządzają. Południowcy 🙂

Natomiast kościół, który znajduje się w Escales (Saint Martin d’Escales) pochodzi z XI wieku (1090)! Imponujący przykład stylu romańskiego, „ciężka” i masywna budowla.

Jeśli kiedyś będę mieszkała we Francji to też takie będę mieć! A co!
Saint Martin d’Escales
Wieża kościoła Saint Martin d’Escales
Wnętrze Saint Martin d’Escales

Zachwyciły mnie drzewa figowe, migdałowe, drzewa oliwne w ogrodzie dziadków, mniejsze i większe winnice koło domu i palma za płotem. Magia! Nie mogłam wyjść z zachwytu nad tym, że mogłam zrywać migdały z drzewa (nikt inny nie miał takiej chęci) tak jak w Polsce zrywałabym czereśnie; kąpać się w basenie w cieniu drzewek oliwnych, a arbuzy i melony mieliśmy od sąsiadów… z ogródka! I oczywiście palmy. Myślałam, że po prawie czterech miesiącach spędzonych w Barcelonie, fascynacja nimi mi przejdzie. Ale nie, palmy to palmy, zawsze będą dla mnie symbolem słońca, ciepła i egzotyki, czyli tego, czego brakuje mi na co dzień – mówiłam, żyję nie w tej strefie klimatycznej, w której powinnam. Baptiste oczywiście patrzy pogardliwie na moja palmową euforię 😛

Typowym krajobrazem na południu Francji są winnice rozciągające się – powiedzmy poetycko – do linii horyzontu. Dla rodziny Baptiste i dla niego samego rzeczy tak oczywiste, a ja jak szalona, zachwycałam się każdą drobnostką tej „egzotyki”. „Normal” – jak mówi Baptiste – „sorry man, not for me!!!”.

Figi z ogródka skąpane w południowym słońcu
I oczywiście oliwki! Choć te akurat potrzebowały jeszcze czasu by były zjadliwe 🙂
Ach te winnice…

W kulturach śródziemnomorskich czas jest traktowany dosyć swobodnie.

Płynie w swoim specyficznym tempie, nikt się nigdzie nie spieszy. Wydaje się, że wszyscy rano mają czas na croissanty (krusanty według pani z chorzowskiej piekarni, która poinstruowała Baptiste jak poprawnie wymawiać 🙂 ) i cappuccino. Po dwóch dniach mojego odchorowywania po jeździe samochodem, zaczęło mnie boleć ciało z nicnierobienia, choć i tak wciąż słyszałam „odpocznij, może masz ochotę na sjestę?”. Gdy czwarty dzień z kolei wstałam o 11, stwierdziłam, że dzieje się coś niedobrego. Zwykle bez pomocy budzika wstaję o 7. Gdy śpię do 8, czuję, że marnuję poranek. A wtedy? 10, 11, nawet 12 – to była norma. Przesypiałam śniadania i wstawałam prawie w porze lunchu. Nawet jeśli udałoby mi się wstać wcześniej, lepszym rozwiązaniem było ominięcie śniadania, by przygotować miejsce w żołądku na lunch. Tam je się dużo, duuuużo, ale też zdrowo i długo. Rodzina Baptiste zwraca bardzo dużą uwagę na wspólne jedzenie posiłków, które może przeciągnąć się do 2 godzin.

Mimo bariery językowej (dziadkowie i mama Baptiste mówią tylko po francusku, a ja z moimi podstawami raczej nie błyszczałam – nie oszukujmy się dalej nie błyszczę) czuję, że cieszyli się z mojego przyjazdu i na każdym kroku dawali mi o tym znać. Szczególnie poprzez dostarczanie jedzenia. Szczególnie babcia 🙂

Wszyscy ciągle namawiali: Mangez! Mangez! (jedz). Babcia Baptiste była prowodyrem; chciała żebym brała dokładki, pytała czemu tak mało nałożyłam, cały czas przypominała o figach 🙂 A ja, hmm, nie chciałam się przyznać, że nie mogłam już na nie patrzeć. Spróbowałam wielu pysznych dań bazujących głównie na warzywach – najlepsze oczywiście ratatouille. Do tego oliwki… dużo świeżych oliwek, które uwielbiam – zielone, fioletowe, czarne; najczystsza oliwa. Babcia cieszyła się, że mi smakowało. Na pewno byłaby bardziej zadowolona, gdybym jadła więcej. Babcia to babcia, czy to polska, czy francuska!

Niekończąca się sjesta

Wycieczki, zakupy – cokolwiek zaczynało się dziać po lunchu, około 14. Czasem jeszcze później, ponieważ po lunchu trzeba było…. Odpocząć.

Raz planowaliśmy jechać po warzywa do pobliskich rolników. Mieliśmy wyjechać o 16. O 17 wsiadłam do samochodu, wyjechaliśmy 17.20 ponieważ nie trzeba się przecież spieszyć. Kilka razy rano planowaliśmy „wyprawę” na ryneczek po świeże owoce i warzywa. Pytam więc, kiedy rano, bo to dosyć rozległe określenie. „Powiedzmy o 11…”

Gdy na pytanie, kiedy dokładnie pojedziemy na zaplanowane, popołudniowe spotkanie z kuzynami, (czy będzie to 14 czy może 17) usłyszałam odpowiedź: „ach zobaczymy” – zrezygnowałam. Postanowiłam na te kilka dni wyzbyć się swojego restrykcyjnego podążania za zegarkiem i poddać się rytmowi południa. Do końca nie było łatwo.

15 sierpnia przestałam spać, zaczęłam zwiedzać.

Wiedząc jak bardzo lubię ruiny starych zamków, zaczęliśmy realizować punkty naszego planu, czyli châteaux. Wszędzie na szczęście docieraliśmy samochodem – przydał się na coś więcej niż tylko transport wina.

Pierwszym z nich był Château de Peyrepertuse (w języku oksytańskim Pèirapertusés oznacza przebity/przekłuty kamień – pierced stone) w rejonie Duilhac-sous-Peyrepertuse.

Aby dotrzeć do zamku należy się wspiąć po 800-metrowym zboczu. Można również podjechać na pobliski parking znajdujący się tuż przy kasie (wstęp do zamku 9 euro), a następnie wspinać się około 15 minut. Dzięki ulokowaniu zamku na około 40-metrowym klifie, widok na otaczający krajobraz jest niesamowity.

Takie położenie umożliwiało kontrolę nad zbliżającym się zagrożeniem, a także wysyłanie znaków do zamku Quéribus, znajdującego się w pobliżu. Château de Peyrepertuse jest jednym (i największym) z „pięciu synów Carcassonne”, do których należy wspomniany Quéribus, poza nimi: Puilaurens, Termes i Aguilar. Zamki zostały wybudowane celem obrony dawnych granic francusko-hiszpańskich, do momentu, gdy granice zostały przeniesione, czyli do roku 1659. Château de Peyrepertuse zwany jest również zamkiem Katarów.

Château de Peyrepertuse
Château de Peyrepertuse
Taki widok z zamku Peyrepertuse

Drugim z odwiedzonych zamków był Château de Quéribus (w języku oksytańskim Castèl de Queribús) w rejonie Cucugnan, który znalazł się na liście zabytków historycznych francuskiego Ministerstwa Kultury. Kolejny „syn Carcassonne”, a pierwsze wspomnienie o nim pochodzi z XI w. (1020r.). O!

Aby dostać się do zamku również należy wspiąć się po wzgórzu dokonawszy uprzednio opłaty (wstęp ok.6 euro). Zapierający dech w piersiach widok na Pireneje – które obecnie są granicą Francji i Hiszpanii oraz na pobliskie wsie, które to w średniowieczu stanowiły granicę.

Po spotkaniach z „synami” szybko jeszcze pojechaliśmy nad morze, by pierwszy raz w tym roku zanurzyć stopy w Morzu Śródziemnym – zimnym niestety jak na tę część Francji i tę porę roku.

Château de Quéribus
Château de Quéribus
Widok na Pireneje