PARYSKIE LATO CZ.2/2
Gdy wyszliśmy z Luwru znów rozpadał się deszcz. Nie była to ciepła, lenia mżawka, a całkowite oberwanie chmury! Zatrwożeni paryżanie i jeszcze bardziej zatrwożeni turyści chowali się po restauracjach i barach.
Przed deszczem schroniliśmy się w małej knajpie niedaleko Luwru, zamawiając cappuccino – cliché absolutne, a później na to:
Francja, Paryż, centrum, knajpa, piwo – to nie mogło mieć „przystępnej” ceny. Baptiste po kilkumiesięcznym pobycie w Polsce, odzwyczajony od francuskich stawek, stwierdził, że za 10 euro (do czasu Norwegii to było najdroższe piwo w moim życiu), taka urocza szklaneczka powinna być wliczona w cenę i trafić do naszej kolekcji 😛
Mimo, że było już popołudnie nasze żołądki nie upominały się o jedzenie. Wszystko za sprawą pochłoniętych z rana crêpes czyli bardzo cienkich naleśników z mąki pszennej, podawanych z różnymi nadzieniami – moje były faszerowane żółtym serem. Można je kupić na każdym rogu w crêperie, co czyni je swego rodzaju francuskimi fast foodami, choć bardzo nie lubię takiego określenia. Można oczywiście zamówić je również w restauracjach, wtedy stają się deserem lub wykwintnym daniem głównym. Taką formę przybrały wieczorem, gdy będąc po drugiej stronie Paryża, „wywąchaliśmy” małą knajpkę z przepysznymi crêpes.
Tego dnia krążyliśmy jeszcze po Paryżu mijając znane nam trasy (między innymi w okolicach Moulin Rouge), zajadając się kasztanami (jak ja je uwielbiam), żywiąc się bagietką i ciesząc się pięknem tego miasta. Oczywiście nie mogłam sobie odmówić kilku „typowych” paryskich fotografii 🙂
Nie spać – zwiedzać, a jednak zaspaliśmy…
Chyba każdemu zdarzyło się kiedyś, że nastawił budzik i po prostu albo go nie słyszał, albo nieświadomie wyłączył, zastanawiając się potem jak to się stało. Zaspaliśmy? Tak! Gamoniowato, gapowato i głupkowato zaspaliśmy. Nie czekał na nas pociąg, co gorsza samolot, nikt na nas nie czekał, ale czekały dalsze atrakcje Paryża. Był 25 sierpnia, a 26 już planowaliśmy powrót, więc ten dzień, ten wtorek miał się zacząć o 8 a nie o… lepiej nie mówić, o której. Niestety dopiero o 14 byliśmy w drodze do Wersalu.
Bilet na RER z Paryża do Wersalu kosztował wtedy 7 euro i te 7 euro to był chyba drugi największy, jednorazowy wydatek podczas pobytu w Paryżu. By dostać się do Wersalu należy skorzystać z szybkiej kolei podmiejskiej jaką jest właśnie RER. Na tej stronie można znaleźć wiele przydatnych informacji dotyczących połączeń i transportu.
Masakra co? Cóż, taki jest właśnie system transportu w tej wielkiej metropolii jaką jest Paryż wraz z jego obrzeżami. W tym gąszczu połączeń podpowiem, że należy wybrać żółtą linię C w kierunku Versailles Château. Ale ponieważ jest to już okolica poza Paryżem, informacji należy szukać na innej stronie 😛
Ceny biletów wstępu do Wersalu wahają się w granicach 18-27 euro, w zależności jaką opcję wybierzemy. Czy jeszcze powinnam powtarzać, że oczywiście nie zapłaciliśmy nic? Powtórzę może. Dostaliśmy audiobooki i mogliśmy zacząć przemierzać ozłocone korytarze. Jeśli jednak ktoś przekroczył magiczną granicę 26 lat i musi zapłacić, najlepiej kupić bilety przez internet – ominie się wtedy ogromne czasami kolejki.
Wersal (Château de Versailles) – złoto jest wszędzie!
I nie ma w tym żadnej przesady. Złoto na zewnątrz i wewnątrz. Złoto na ścianach, na obrazach, na podłodze; trony złocone, łoża ozłocone, sztućce pozłacane. Złoto jaśnieje, odbija blask, a czasami wręcz ścieka ze wszystkiego co sobą dekoruje.
Pałac Wersalski na przedmieściach Paryża to symbol francuskiej monarchii absolutnej i miejsce rezydencji królów francuskich od 1682 roku. Rozbudowany z rozmachem za Ludwika XIV, zwanego Królem Słońce, wraz z kompleksem ogrodowo-parkowym jest najwspanialszym dziełem francuskiego baroku.
Skoro Wersal to kompleks pałacowo-ogrodowy to dlaczego nie mam zdjęć ogrodów? Powiem krótko, szkoda gadać, wszystko za sprawą naszego zaspania i lepiej już nie wracać do tematu. Nie pozostaje nam nic innego jak wrócić w tamte strony nadrobić tę zaległość.
Z Wersalu wróciliśmy wykończeni, ale wiedzieliśmy, że nie możemy się poddawać. Zbliżał się wieczór, a lista naszych darmowych miejsc jeszcze się nie skończyła.
Tak dotarliśmy pod Łuk Triumfalny i oczywiście zamiast rozkoszować się pięknym widokiem – choć już znanym – zaczęłam się zastanawiać jak kierowcy ogarniają to „gwiezdne rondo”. Stara nazwa placu, na którym znajduje się Łuk Triumfalny to Place de l’Étoile czyli po prostu Plac Gwiazdy. Starsi paryżanie do tej pory korzystają z tego określania zastępując nim obecnie obowiązującą formę Place Charles de Gaulle. Wstęp na Łuk Triumfalny kosztował 8 euro – jak powiem, ze oczywiście nie płaciliśmy to będzie zdziwienie?
Kilka słów o samym Łuku Triumfalnym
Jest on dedykowany żołnierzom, którzy walczyli i polegli za Francję w czasie wojen napoleońskich. W 1806 roku Napoleon I ogłosił swoim żołnierzom: „wrócicie do domu przez łuki zwycięstwa”. Wódz chciał by łuk znalazł się we wschodniej stronie Paryża koło Bastylii, finalnie to Plac Gwiazdy został wybrany na jego ulokowanie. Architekci tworząc jednoarkadowy monument inspirowali się rzymskim Łukiem Tytusa. Budowę zakończono w 1836 roku.
Francuskie mleko
Tego wieczoru spróbowaliśmy jeszcze pastis – czyli anyżowego mocnego (40%) likieru, który produkowany i konsumowany jest głównie we Francji. Pochodzi z Prowansji i choć bardziej popularny jest na południu, to my spróbowaliśmy go na północy. Baptiste mówił, że pastis to smak lata. Pija się go z małych szklaneczkach (nie wiem jakim cudem, nie wnikam, ale mamy dwie w domu) z bardzo zimną wodą i lodem. Koniecznie z wodą, to nie whisky żeby serwować go z samym lodem, co raz zaproponowano w Polsce i Baptiste się po prostu oburzył 😛 Lód jest po to by napój był bardziej rześki.
Kolor likieru jest złoto-bursztynowy, po zmieszaniu z wodą staje się mleczno-żółty stąd nazwa „mleko Francji” lub „mleko Prowansji”. Czemu? Baptiste-fizyk wyjaśnia tę chemię: tworzy się emulsja, czyli układ niemieszających się cieczy, polanej i niepolanej. Wlewając wodę do pastis część cząsteczek się rozpuszcza (dlatego nie mamy tak jak w przypadku wlania wody do oleju czy odwrotnie, dryfującej cieczy), część jednak nie ulega rozpuszczeniu. Są to molekuły anetolu czyli alkoholu otrzymywanego między innymi z anyżu. Nierozpuszczenie tych cząsteczek daje efekt zmiany koloru! Magia alkoholi 🙂 Tak się jakoś dziwnie złożyło, że butelka zakupiona tamtego lata wciąż u nas leżakuje. To chyba też jakaś magia 🙂
Ostatni dzień
Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy wracać. Był 26 sierpnia, zdecydowaliśmy, że lepiej być dwa dni przed weselem w Polsce, żeby zdążyć się ogarnąć. Wspominałam już co się stało na weselu, więc ogarnianie nie miało sensu, ale nie będę już wracała do tego koszmaru 🙂
Nie chcąc się żegnać za szybko z Paryżem, wyciskając z tego miasta tyle, ile było możliwe w ciągu 2 i pół dnia, namówiłam Baptiste byśmy szybko jeszcze skoczyli do Musée d’Orsay. Wstęp 12 euro – powtórzę się po raz kolejny, że nie płaciliśmy nic!
Muzeum Orsay nad brzegiem Sekwany
W Wersalu złoto było wszędzie – tu prawdziwym złotem są zbiory sztuki francuskiej, w większości z XIX w., czyli młodsze od tych znajdujących się w Luwrze.
Początkowo był to dworzec kolejowy d’Orsay, którego inauguracja miała miejsce w 1900 roku. Przez kilkadziesiąt lat pełnił swój prymarny cel, jednak gdy nastąpiła elektryfikacja kolei i długość pociągów się zwiększyła, przestały się one po prostu mieścić na dworcu. Tym samym został on przerobiony na teatr i dom aukcyjny. Późniejsza propozycja wyburzenia spotkała się z protestami mieszkańców, pojawił się więc pomysł by przemianować go na muzeum sztuki XIX-wiecznej.
Obecnie w skład wystaw muzeum wchodzą dzieła impresjonistów i ekspresjonistów. Znajdziemy tam dzieła Moneta i Maneta, Pissarra, Renoira, Gauguina; jedne z najsłynniejszych obrazów mojego ulubionego van Gogha, m. in. Pokój van Gogha w Arles czy mojego drugiego ulubionego malarza
– Klimta, z okresu, gdy tworzył pejzaże.
Podsumowując wycieczkę do Paryża
Za nocleg nie płaciliśmy nic, bilety na metro dostaliśmy, wstępy były darmowe czyli zaoszczędziliśmy 60 euro, żywiliśmy się bagietką i
„krepami ”, pozwoliliśmy sobie na trzy wypady do knajpy! Ogólnie żyć nie umierać. Dojazd oczywiście samochodem, ale i tak przecież mieliśmy nim wracać – zrobiliśmy tylko „mały” objazd przez Paryż.
Powrót
Chciałam jak najkrócej jechać przez Niemcy – ze względu na prędkości jakie osiągają kierowcy na drodze, ale okazało się, że dostosowałam się bardzo szybko. Chociaż dalej byłam przerażonym kierowcą, umiałam już samodzielnie zapanować nad manewrami. Baptiste nie musiał asystować przy wszystkim, odważył się nawet kilka razy zdrzemnąć. Pomocy potrzebowałam tylko przy oszacowaniu odległości innych samochodów. Z resztą dalej mam z tym mały problem, ale to już chyba wina wady wzroku, a nie doświadczenia. Dlatego gdy ktoś ze mną jedzie w samochodzie może mieć niezły ubaw na ile sposobów i ile razy sprawdzam czy mogę zmienić pas 🙂 Bo o tym jak klnę za kierownicą to chyba lepiej nie wspominać.
Pierwszy postój był w Norymberdze, później Czechy i Polska. Był taki przyjemny, letni wieczór, około 20.30, 27 sierpnia byliśmy już w domu. Było co opowiadać! Ten wyjazd to było wyzwanie roku! Czasem jestem już zmęczona tymi wyzwaniami, które sama sobie stawiam. Ale cóż, takie życie, chyba inaczej nie umiem. Później było ich jeszcze kilka, a niebawem podejmuję walkę z następnymi 🙂