
MIĘDZY WYSOKIM A NISKIM KAUKAZEM CZ.2/5
Kolejny dzień
To było monstrualne zderzenie planu z rzeczywistością. Chcieliśmy nadrobić zaległości z dnia wcześniejszego czyli zwiedzić Monastyr Gelati. Po szybkim spacerze po centrum Kutaisi znaleźliśmy informację turystyczną. Uzyskaliśmy informację, że marszrutka do monastyru odjeżdża zza teatru (a nie z dworca autobusowego jak wcześniej myśleliśmy) za 20 min. Teatr znaleźliśmy, marszrutkię też – ze zdjęciem obiektu, więc wszystko było jasne. Zapakowaliśmy się do środka i czekaliśmy… 10 minut – ok, 15minut – zaczęło padać, 25 – lało, a my dalej staliśmy w miejscu. Czy przy takiej pogodzie zwiedzanie miało jakikolwiek sens? I dlaczego nie jechaliśmy?
O co chodzi?
Nasze pytania, rozmowy i komunikacja opierały się w głównej mierze na machaniu rękami, pokazywaniu zegarka, używaniu kilku rosyjskich słów i pisaniu na karteczkach. Da się? Da się! Wyrozumiali i życzliwi Gruzini wszystko tłumaczyli, pokazywali i pomagali. Na nasze wątpliwości, kierownica odpowiedział krótko: „dwa czas”.
Rzeczywistość była taka, że marszrutka startowała dopiero o 14. Ręce nam opadły. Była 13, czekaliśmy od 25 minut, mieliśmy czekać jeszcze godzinę, lało przeraźliwie. Wyszliśmy, wróciliśmy do informacji turystycznej, w której wcześniej zostawiliśmy nasze plecaki. Pracownik pomylił godzinę i mówiąc, że busik odjeżdża za 20 minut, myślał, że jest 13.40 a nie 12.40. Było mu przykro, ale nie wyraził większej skruchy. W końcu jakie znaczenie ma jedna godzina. W naszym przypadku znaczenie miała każda minuta. Na marnowanie czasu nie było czasu 🙂
Zmieniliśmy plan
Skoro lało, zdecydowaliśmy przenieść się gdzie indziej. Szukając dzień wcześniej busika do Jaskini Prometeusza, znaleźliśmy dojazd do Batumi i tam też spontanicznie zdecydowaliśmy się udać. Należało więc wrócić zza teatru z powrotem na dworzec (koło McDonalda). Cena za dojazd do Batumi z Kutaisi 10 lari. Odjazd prawie natychmiast i najspokojniejsza podróż jaką przeżyłam w Gruzji. Kierowca jechał wyjątkowo rozważnie, chyba jako jedyny. Nocleg zarezerwowaliśmy zaraz po przyjeździe. Kobitka-właścicielka była trochę zaskoczona, ale ugościła nas w swych skromnych – dosłownie – progach, przez które światło dnia wpadało niedotynkowanymi dziurami.
Batumi to drugie co do wielkości miasto Gruzji położone w południowo-zachodniej części państwa, na wybrzeżu Morza Czarnego. Czekałam na zobaczenie morza jak dziecko czeka na Boże Narodzenie. Choć oczywiście w marcu jest ono zimne, sam fakt bycia tam i słuchania szumu fal dostarczał dużo radości. Batumi jest miastem portowym i kurortem turystycznym, marzec dopiero otwiera sezon, więc uniknęliśmy tłumów i mogliśmy spokojnie podziwiać secesyjne budynki nieopodal. I palmy 🙂 Poza tym Batumi zaskakuje modernistyczną zabudową i wyróżniającą się Wieżą Alfabet z przypominającym DNA spiralami, na których umieszczone są litery alfabetu gruzińskiego. Temuż właśnie wyjątkowemu i niepowtarzalnemu alfabetowi owa wieża jest dedykowana.







Po całodniowych przygodach przyszła pora na ucztę nie tylko dla ducha, ale i dla ciała. Trafiliśmy na typową gruzińską restaurację, z typowymi gruzińskim specjałami. Menu w języku angielskim, ale niewiele to pomogło, gdyż była to tylko transliteracja z gruzińskiego, czyli dalej nic nie wiedzieliśmy. Ekstremalnie głodni myśleliśmy, że jesteśmy w stanie zjeść wszystko – myliliśmy się!
Misha – znajomy ze studiów, podpowiedział co należy w Gruzji zrobić, zobaczyć, a przede wszystkim, czego spróbować. Za punkt honoru postanowiliśmy spróbować wszystkiego. Po wyjściu z restauracji nie mogliśmy się dosłownie ruszać. To był jeden z tych razów w życiu, gdy po prostu przejedliśmy się tak, że gdybyśmy byli pobożni, uznalibyśmy to za grzech obżarstwa 🙂 Choć khinkali było pyszne, do tej pory nie mogę o nich myśleć 🙁
Gruzińskie jedzenie
Khinkali to potrawa porównywana do naszych pierogów. Mają kształt sakiewek, zakręcone i sklejone na górze pogrubienie służy do złapania ich i jedzenia palcami. Nadziewane mięsem i bulionem. W trakcie jedzenia trzeba nagryźć, wypić bulion, uważać by ten nie wypłynął – dlatego nie powinno kroić się ich nożem i na pewno nie zjadać pogrubienia. W moim wypadku nie było problemu – wegetariańska wersja nadziewana jest zbitym farszem z sera i ziemniaków. Smak nieporównywalny do ruskich pierogów, co mogłoby być pierwszym skojarzeniem. Porcje w Gruzji są naprawdę ogromne. Porcja khinkali to zazwyczaj pięć pierożków – pięć wielkich kawałków nafaszerowanych do pełna. Po pięciu masz dość, ale kelner i tak powie, że to mała porcja.
Khaczapuri czyli placek-bułka z serem i jajkiem, wychodzi poza talerz, a gruby, topniejący plaster masła, rozpuszczając się na gorącym jeszcze cieście napełnia cię samym widokiem.
Oprócz tego jest lobo czyli duży placek – rozmiarów pizzy, nadziewany pure z fasoli. Moim ideałem były jednak badridżani, czyli zwijane w rolkę, podsmażane plastry bakłażana podawane z pastą czosnkowo-orzechową, udekorowane ziarenkami owocu granatu – magia dla podniebienia.
Pod sam koniec wyjazdu spróbowałam też kiszonych warzyw. Niby co to za nowość kiszone warzywa. Smak miały jednak kompletnie niepodobny do jakichkolwiek próbowanych do tej pory. Na pewno nowością było spróbowanie kwiatów Jon Joli (lub Dżon Dżoli) określanych mianem gruzińskich kaparów. Próżno szukać ich w pobliżu. Rosną w lasach wysokich gór Kaukazu.




Ceny za posiłki nie są oczywiście drogie. Porcje są ogromne (powtarzam się, ale trzeba o tym pamiętać), więc nie trzeba zamawiać wiele, by być totalnie najedzonym. W bardzo przyjemnych, gruzińskich tawernach, za posiłki dla dwóch osób plus coś do picia można zapłacić od 20 do 30 lari. Niech nie zdziwi podawana przez kelnera popielniczka pojawiająca zaraz się po złożeniu zamówienia. W Gruzji wciąż normalne jest palenie w miejscach publicznych, w tym restauracjach, a zwyczaj ten – ku mojemu utrapieniu – jest ochoczo praktykowany.
Kolejny dzień kolejna zmiana planu
Tak sobie sprytnie kalkulowaliśmy, że z Batumi dostaniemy się do Wadzi. O jakże się myliliśmy. Plan to jedno, a rzeczywistość była taka, że z Batumi to mogliśmy najwyżej wrócić do Kutaisi i stamtąd próbować dojechać do Wardzi. Złapaliśmy startującą już marszrutę, zaopatrując się jeszcze na szybko w – jak to określałam – gruzińskiego pączka, czyli pirożka (nie: pierożka) z farszem z ziemniaków. Brzmi dziwnie? Smakuje pysznie!
W Kutaisi byliśmy o 13 nie wiedząc nawet, o której odjeżdża marszrutka do Wardzi, o ile w ogóle tego dnia jakakolwiek jechała. Wardzia czyli skalne miasto, otwarte jest poza sezonem do godziny 17. Czas jazdy z Kutaisi to 4 godziny. Nawet z fantazją gruzińskiego kierowcy nie byliśmy w stanie tam dotrzeć na czas. Zaczęłam się zastanawiać o co chodzi i czy wszystko musi przebiegać niezgodnie z planem. Uświadomiłam sobie jednak, że zamiast złościć się, trzeba dać się ponieść gruzińskiemu duchowi. Nie ma marszrutki – to idźmy coś zjeść, pada – jedźmy do innego miasta, dziś nie możemy gdzieś dojechać, przyjedziemy za trzy dni. Takie przygody uczą, że nie wszystko musi dopięte na ostatni guzik, by było pięknie.
Gelati za drugim podejściem
Przypomniałam sobie, o wzgardzonym dzień wcześniej busiku o godzinie 14 jadącym do Monastyru Gelati. Mieliśmy pół godziny by z dworca w Kutaisi dotrzeć pod teatr, tak jak dzień wcześniej. Zrzuciłam z siebie balast rygorystycznej organizacji, w zamian narzuciłam plecak, przebiegliśmy na czerwonym, zatrzymałam autobus miejski nr 1 na środku ulicy. Przed czternastą byliśmy pod teatrem, a nasza znajoma marszrutka już czekała, z… dwoma pustymi miejscami właśnie dla nas.
Po drodze wesoła babuszka opowiadała tysiące żartów, towarzystwo w busiku pękało ze śmiechu i mimo że nic nie rozumieliśmy, śmialiśmy się razem z nimi. Cena przejazdu 2 lari, atrakcje bezcenne. Nie mam pojęcia jak kierowca wtoczył się pod górę przeładowanym busem. Powrót o 16.30 – tak napisał nam na karteczce. W drodze do monastyru, ta sama wesoła babuszka prosiła o „monetę” na remont, a w środku przyczaił się na nas samozwańczy przewodnik – sympatyczny, starszy pan. – Polsza? – zapytał, a my odpowiedzią twierdzącą wydaliśmy na siebie wyrok – już nas nie odstąpił. Nie był nachalny i nawet chcieliśmy żeby nam coś opowiedział. Zrozumiałam może 50%, bo po polsku to on na pewno nie mówił.
Opowiadał o freskach w kościele, pochowanych tam królach i o samej Gruzji. Pootwierał co nieotworzone (jakieś tajemne drzwi), więc mieliśmy przywilej wejścia – jak sobie tłumaczyliśmy – tam, gdzie nie każdy może. „Chod” mówił nasz przewodnik, „chod tu”, a teraz „chod” i tak obeszliśmy cały zabytek dookoła. Doszliśmy do źródełka gdzie była „święta woda-dobra woda”, a potem zostaliśmy pozostawieni sami sobie by nacieszyć się tym piękny miejscem. Monastyr Gelati został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jego budowę skończono na początku XII wieku. Był miejscem kultu religijnego, ale również centrum kulturalnym i naukowym. Po dziś dzień jest symbolem złotej ery Gruzji. Bezcenne freski, o których mówił nasz przewodnik pochodzą z okresu od XII do XVIII wieku.














Tbilisi
Co wymyśliliśmy w drodze powrotnej z Gelati? Tbilisi! Plan był taki by jechać tam dzień później, ale po co nam plan. Wsiedliśmy w pierwszą marszrutę do stolicy i w drogę. Cena 10 lari. Przez telefon zarezerwowaliśmy hostel, znajdujący się na jednej z głównych ulic, w okazyjnej (jakże by inaczej) cenie. W drodze ponownie doświadczaliśmy kultury jazdy gruzińskich kierowców.
Tbilisi wieczorem jest piękne. Przywitał nas gwar na ulicach i ciepła noc. To miasto ma coś w sobie, nie wiesz do końca o co chodzi, ale czujesz ogromną euforię. Daliśmy się pochłonąć miastu nocą, ale tylko na chwilę. Po tych kilku dniach biegania z miejsca na miejsce, przemieszczaniu się i nerwów, marzyliśmy tylko by się porządnie wyspać.
Ranek
Plan stworzony jeszcze w Polsce zakładał, iż niezależnie od tego kiedy będziemy w Tbilisi dajemy sobie cały dzień na zwiedzanie miasta, a potem jedziemy nocnym pociągiem do Erywania. Tam spędzamy cały dzień, a następnej nocy wracamy kolejnym nocnym pociągiem, by następnego ranka znów być w Tbilisi. Oczywiście uprzednio sprawdziliśmy pociągi przez internet, znaliśmy cenę, nawet godzinę. Pierwszą rzeczą o poranku w Tbilisi było udanie się na dworzec, celem zakupu tychże biletów na ten właśnie nocny pociąg. Tak by mieć pewność, że mamy miejscówki, święty spokój i nic nas nie zaskoczy. Czy ja użyłam słowa plan?
Nie ma pociągu
Był 22 marca, pojechaliśmy na dworzec, gdzie powiedziano nam: „nie ma”. Rozpacz. Czyli bilety wykupione? Nie, nie, to nie to. Nie ma pociągu. Ale jak to? W ogóle? Nie, to też nie o to chodzi. Nie ma dzisiaj! Otóż pociąg do Erywania nie jeździ w dni parzyste!
Szybka kalkulacja. Jeśli pojedziemy dzień później czyli 23 marca (pociąg odjeżdżał 20.20) to 24 będziemy w Armenii spędzimy tam dzień i wrócimy wieczorem (pociąg powrotny o 21.40), by 25 marca być z powrotem w Gruzji. Pytaniem pozostawała częstotliwość powrotów pociągów z Armenii. Pani w informacji nie mówiła wybitnie po angielsku, dlatego upewnialiśmy się dziesięć razy, czy aby pociąg powrotny jest na pewno w dnień parzysty – czyli przez nas pożądany. Był!
Ponieważ w Gruzji można kupić tylko bilet w jedną stronę, w powrotny można zaopatrzyć się tylko i dopiero w Armenii, trzymając kciuki za dostępne miejsca. W Armenii udało się na szczęście bez problemu. Kupując bilety w dwóch innych państwach, mieliśmy dokładnie ten sam przedział i te same numery siedzeń. Wybraliśmy klasę drugą, czyli zamykany przedział z czterema łóżkami, ale nie dzieliliśmy go z innymi pasażerami. Dzięki wiedzy z krymskich wojaży, wiedziałam co oznacza dostępna również klasa trzecia i choć to opcja o połowę tańsza od drugiej – nie zdecydowaliśmy się na nią.
Pociąg pamiętający czasy sowieckie okazał się niezastąpionym luksusem, z najwygodniejszym łóżkiem na świecie. Dlaczego? Odjazd był 23 marca, więc od 22 marca, gdy okazało się, że w parzysty dzień nie pojedziemy, bardzo wiele się wydarzyło.