ZNAD CZARNEJ WODY cz.2/7
Pierwszy oficjalny dzień we Lwowie
Zaczęłyśmy napawając się wielką bułą z serem, rozpaczając nad wygórowanymi cenami szampanów. Głód! Od poprzedniego dnia nie jadłyśmy nic, nie mając czasu, będąc w ciągłej podróży.
A sam Lwów?
Spacery po tych samych uliczkach, ciągłe postoje, by spróbować ukraińskich specjałów, pić herbatę z samowara i co jakiś czas chłodzić się lwowskim piwem. Do Lwowa mogłabym wracać co rok. Byłyśmy tam z Kingą całkiem niedawno, choć tym razem osobno. Prawie każdy zakamarek przywoływał wspomnienia sprzed (mogę śmiało napisać) lat 🙂
Dziś, po wielu podróżach, inaczej się do nich przygotowuję i inaczej je przeżywam. Więcej czytam o danym miejscu, o historii, mam konkretny plan i wybrane miejsca, które odnajduję, śledząc wszystko dokładnie na mapie. Wtedy było inaczej. Pierwszego dnia po prostu rozkoszowałyśmy się miastem. Pozwalałyśmy się sobie zgubić i krążyć między ulicami. Dałyśmy się po poddać rytmowi miasta bez „restrykcyjnego” podążania za planem.
Drugiego dnia pobytu zapomniano o nas w akademiku.
Zamknięto go na klucz! Jak wspomniałam byłyśmy jedynymi gośćmi. Pierwszej nocy, zastałyśmy stróża i kobitecinkę, tego dnia nie było jednak absolutnie nikogo, a my nie mogłyśmy się stamtąd wydostać. Jedyną opcją ucieczki był skok z okna! Z pierwszego piętra, gdyż na parterze były kraty. By dostać się do okna należało wdrapać się na stół, na którym ustawiłyśmy krzesła, potem na parapet i… nie było aż tak wysoko 🙂
Wolne, dotarłyśmy do centrum, a następnie na Cmentarz Łyczakowski. To najstarsza nekropola we Lwowie założona w II połowie XVIII wieku. Odnaleźć tam można groby zasłużonych twórców polskich i ukraińskich, a nagrobki mają wysoką wartość artystyczną. Jeden z epitafiów, którego nigdzie nie zapisałam, a wciąż pamiętam doskonale brzmiał: „Byłem tam gdzie jesteś, jestem tam gdzie będziesz”. Następnie Cmentarz Orląt Lwowskich. Smutny widok, punkt obowiązkowy na mapie Lwowa.
Wracając do centrum miasta, trafiłyśmy idealnie, gdyż zaczęły się właśnie obchody Dnia Niepodległości na Ukrainie (24 sierpnia). Mieszkańcy w pięknie haftowanych strojach narodowych, tłumy na ulicach, pozostające do późnego wieczora. A gdy wieczór przeszedł w noc, wraz z nią nadeszła obawa, gdzie będziemy spać. Skoro nasz akademik był zamknięty na cztery spusty, nie było sensu tam wracać. Z pomocą przyszli spotkani przypadkowo rodacy. Nieświadomi wcale, iż jednym pytaniem o ulicę (Franko), ocalą nas od koczowania nocą po mieście. Nie, nie wiedziałyśmy, gdzie jest ulica, o którą pytano, ale od tego momentu dołączyłyśmy do wesołej ekipy.
Powrót do akademika
Gdy zmierzch ustąpił świtowi, wróciłyśmy do akademika, a wspomniana kobiecina, załamała ręce, gdy nas zobaczyła. Nie ze złości, a ze strachu pomieszanego z ulgą. Zrozumiałyśmy (mniej więcej), co mówiła. Była przerażona, gdy zobaczyła ten stół i te krzesła pod otwartym oknem. Przepraszała. Kilkakrotnie pytała, czy nic nam się nie stało, czy się nie połamałyśmy. Stało się tyle, że przekonałyśmy się, że to tylko początek niespodzianek na Ukrainie.
Pozostało nam spakować rzeczy i przygotować się na pociąg odjeżdżający po południu, z dworca we Lwowie, w stronę oddalonego o ponad tysiąc kilometrów Krymu.