MIĘDZY WYSOKIM A NISKIM KAUKAZEM CZ.3/5
Plan należało zweryfikować
Mieliśmy praktycznie całe dwa dni do odjazdu pociągu. Co do pierwszego, nie zmieniliśmy znacząco planów – pozostaliśmy przy Tbilisi. Na drugi planowaliśmy (już strach wymawiać to słowo) wynająć, ten jeden, jedyny raz samochód i przejechać bardzo ważnym szlakiem komunikacyjnym wiodącym wzdłuż Kaukazu – Gruzińską Drogą Wojenną. Później zakończyć wycieczkę wspinaczką do monastyru Cminda Sameba, by następnie wrócić spokojnie do Tbilisi. Fajny plan co?
Tbilisi za dnia
Poważny kontakt ze stolicą zaczęliśmy około południa. Tbilisi to miasto kontrastów, widać to na pierwszy rzut oka. Z jednej strony opuszczone, niszczejące i bliskie zawalenia się domy – widok, który nie przystoi stolicy; z drugiej piękna starówka z typową gruzińską zabudową, czyli ażurowymi balonami. Cerkwie, łaźnie i meczet, które wprowadzają powiew orientu; wąskie uliczki i wielka twierdza górująca nad miastem.
Będąc w Tbilisi należy się poddać rytmowi miasta, zobaczyć Plac Wolności z kolumną, na czubku której znajduje się posąg św. Jerzego; przespacerować się ulicą Shavteli, wejść na wzgórze, gdzie nad miastem króluje Matka Georgia – symbol ducha narodowego Gruzji. Postać kobiety, spoglądającej na miasto, trzyma w rękach dwie rzeczy: wino dla gości i miecz dla wrogów. Należy przejść koło Katedry Sioni, zobaczyć Tamadę, wspiąć się na mury twierdzy Narikala i podziwiać widoki na rozpościerające poniżej Tbilisi. By zebrać siły najlepiej zatrzymać się w jednej z gruzińskich kawiarenek i poprosić o dobre wino. Gruzini dumni ze swojego wyrobu chętnie namawiają do jego spróbowania. Szukajcie wśród odmian takich jak: kindzmarauli, saperawi, alazani velly, pirosmani.
O Gruzinach słów kilka
Są narodem bardzo otwartym, starają się pomóc na każdym kroku. Oczywiście sprzedawcy nagabują do kupna, a taksówkarze do podróży z nimi, ale gdy nie jesteś zainteresowany to po kilku odmowach ustępują. Nie są zmanierowani przez turystów, podają takie same ceny przejazdu bez względu na to czy jesteś odwiedzającym czy lokalsem – wystukiwane zazwyczaj na dużym kalkulatorze bądź pisane na karteczkach. Gdziekolwiek się nie obrócisz jest zawsze gwarnie i impulsywnie. Szczególnie kierowcy bardzo szybko wybuchali, mijając lub będąc mijanymi przez innych, by zaraz potem uśmiechać się i żartować. Zanim zdążyłam się odezwać zgadywali, że jestem z „Polszy” i od razu nawiązywali rozmowę, myśląc zapewne, że rozumiałam po rosyjsku. „Nie ponimayu” nie pomagało. Wszystko to szczere, swobodne, piękne w swej prostocie.
Malowniczy kościół
Z Tbilisi wyjechaliśmy w nocy, by wspinaczkę do monastyru Cminda Sameba zacząć z samego rana następnego dnia, będąc już na miejscu w Stepancmida (zwanym też Kazbegi). W drodze powrotnej chcieliśmy zwiedzić pozostałe zabytki znajdujące się na drodze wojennej, a trasę zakończyć na dworcu w Tbilisi.
Jadąc na miejsce, późną nocą widzieliśmy tylko monumentalne góry dookoła nas, a po dotarciu do wioski światło z monastyru. Było tak pięknie jak i strasznie.
Cminda Sameba czyli prawosławny klasztor położony jest na wzgórzu na wysokości 2170 m. n. p. m. i jest jednym z najpiękniej usytuowanych kościółków – powiadają, że na świecie. Został wzniesiony w XIV wieku, dzwonnica natomiast w XVI. Choć znajduje się na odludziu, ze względu na swoje malownicze położenie jest najczęściej odwiedzanym miejscem w Gruzji. Zdjęcia przedstawiające świątynię na zielonej łące w otoczeniu momentalnych gór zdobią chyba wszystkie przewodniki po Gruzji. I mnie marzył się taki widok, choć w marcu, co było wiadome, nie można na to liczyć. W górach o tej porze jest jeszcze śnieg. Misha mówił, że będzie bardzo zimno, prognoza pogody straszyła -11 stopniami. Miałam odpowiednie buty gotowa do górskich wspinaczek, ale niedostatek ciepłych ubrań. Założyłam więc wszystko co miałam najcieplejsze – naraz! Rano 23 marca, odziana w koszulkę, bluzę, kurtkę, pożyczony od Baptiste sweter, który zdążyłam kilkakrotnie wyśmiać i jeszcze jedną kurtkę byłam gotowa. Była 9 rano, miasteczko jeszcze nie obudziło się do życia.
Vasili i taksówka
Ponieważ mieszkańcy Stepancmida żyją tam z turystyki, a my byliśmy apetycznym kąskiem, od razu wypatrzył nas Vasili ( – Polsza? Agnieszka? Monika?) i zaoferował podwiezienie na szczyt góry w promocyjnej cenie 40 lari. Cena już ze zniżką, gdyż podobno standardowo jest to 60 lari. Koszt obejmuje wjazd, odczekanie kierowcy, aż turyści napstrykają zdjęcia do woli i zjazd.
Nie po to wiozłam ze sobą z Polski buty, nie po to zatrzymaliśmy się w Stepancmina i spaliśmy w samochodzie w tę dziwną cichą noc, nie po to przyjechałam do Gruzji i na Kaukaz by wjeżdżać tam „taksówką”. W rzeczywistości miejscowe „taksówki” to po prostu terenowe samochody, a doświadczeni kierowcy nie raz i nie dwa podjeżdżali na górę, nawet w zimowych warunkach. Byliśmy uparci. Vasili też. „Tam jest śnieg i błoto” mówił, „tam ciężka droga”. My na to, że pieszkom idziemy. Vasili za głowę się złapał. Może do tej pory myślał, że chcieliśmy wjeżdżać naszym samochodem, a tu na takich wariatów trafił. „Dwie godziny będziecie szli, droga kręta, 6 kilometrów, śniegu dużo, ja was w 20 min zawiozę”. A my uparcie, że pieszkom chcemy. Dziwni turyści musiał pomyśleć, na własne życzenie chcą się tak męczyć. Na wszelki wypadek wręczył nam wizytówkę, w razie gdybyśmy się po drodze rozmyślili lub padli.
Zamarzyła nam się jeszcze kawa przed wędrówką, więc Vasili zabrał nas do swojego znajomego, który specjalnie dla nas otworzył swoją kawiarenkę i przygotował nam najlepsze cappuccino czyli rozpuszczalną kawę zalaną ciepłym mlekiem podgrzanym na grzejniku elektrycznym. Po takim energy drinku kupiliśmy w najbliższym sklepie chleb i wodę (niczego innego, co mogłoby stanowić nasze śniadanie nie znaleźliśmy) i niczym pokutnicy ruszyliśmy przed siebie. Przed wspinaczką pojechaliśmy jeszcze najdalej w głąb Kaukazu, aż do granicy rosyjskiej, a później zboczyliśmy z drogi w poszukiwaniu tamtejszych wodospadów.
Wspinaczka
Droga do Cminda Sameba nie była straszna i jeśli ktoś waha się czy w tym czasie można się wspinać, ja jak najbardziej polecam. Zaliczyłam parę upadków, ale tylko dlatego, że trasa była wyślizgana przez mijające nas „taksówki”, gdyż pojawiło się paru turystów chętnych do skorzystania z szybszej wersji zdobycia góry.
Nieważne, że nie było zielonej łączki, nieważne, że te masywne góry były przykryte przez gęste chmury, nieważne że miałam kilka siniaków, a moje niezniszczalne, dziesięcioletnie, górskie buty uległy zniszczeniu, w tym też przemoczeniu; ważne było tylko to, że góra została zdobyta, a imponujący monastyr w zimowej scenerii zapierał dech w piersiach. Wyobrażałam sobie ten widok marząc od kilku lat o Gruzji i w końcu miałam go przed oczami.
Zejście z góry miało być szybsze, ale jakoś nie było. Wejście, podziwianie i schodzenie zajęło nam kilka godzin. Samochód musieliśmy zwrócić do 20, choć to akurat był najmniejszy problem. Właściciel firmy powiedział, że jeśli nikogo nie zastaniemy w biurze możemy zostawić samochód na parkingu, z kluczykami w środku. Zastanawiałam się czy jest to kwestia zaufania czy naiwności. Teoretycznie podpisywaliśmy umowę dotyczącą wypożyczenia, ale facet nie miał żadnego zabezpieczenia, gdyż płaciliśmy gotówką i sami wpisywaliśmy numery paszportu, którego i tak nikt nie sprawdzał. Nie mówiąc już o prawie jazdy. Najgorszym zagrożeniem był pociąg o 20.20. Była 16, mieliśmy jeszcze dużo czasu i plan…
Po zejściu pomachaliśmy jeszcze polującemu wciąż Vasiliemu, na znak, że żyjemy. W drodze powrotnej, otoczeni kilkutysięcznymi na wyciągniecie ręki, podziwialiśmy zimową scenerię. Piękne spiczaste stożki, pokryte grubą warstwą śniegu lśniły odbijając promienie słońca. Tak, tak, zaraz po zejściu z góry zaświeciło słońce. Czemu mnie to nie dziwi. Wielkie przełęcze, masywy, mijane wieże na wzniesieniach i kościoły w dolinach.
Kaput !
Wszystko układało się zaskakująco bezproblemowo. Zatrzymaliśmy się na krótką przerwę na tankowanie i szybkie zakupy, gdyż wciąż byliśmy tylko o porannym chlebie i wodzie. Odpalamy i… samochód nie ruszył. Raz, dwa, nic, kaput. Nie wierzyłam, to się nie działo. Nie wierzyłam, że moglibyśmy nie zdążyć na pociąg. Zaaferowany pracownik stacji benzynowej chciał nam pomóc. Pomagał on, pomagała jego koleżanka, pomagał nieznajomy, pięć osób próbowało odpalić samochód i nic. Co się stało, co się stało? „Battery kaput!” rzekł Baptiste. Wszyscy pochylali się nad samochodem i dywagowali co robić. Czas leciał, minuty pędziły. Ja w płacz, Baptiste opanowany jak zwykle. Facet z wypożyczalni samochodów napisał, że może nas odebrać, ale za kilka godzin. Nie mieliśmy kilku godzin. Panowie wyczarowali kable skręcone chyba przez samych siebie. Podpięli je do naszego samochodu, nadzieja rosła, odpalili silnik, nasz milczał. Jeszcze raz – nic, jeszcze raz – nic, ostatnia próba – odpalił! Byliśmy uratowani, wszyscy cieszyli się razem z nami. Pewnie w normalnych warunkach skończyłoby się to ucztą zakrapianą winem, ale my musieliśmy pędzić. Podziękowaliśmy najserdeczniej jak mogliśmy, w drodze powrotnej dostosowaliśmy się do prędkości lokalnych kierowców, Baptiste prawie nie hamował. Największymi zagrożeniem były czerwone światła w mieście, gdyż zatrzymanie mogło grozić nieodpaleniem samochodu.
Zdążymy?
Na dworzec wpadliśmy o 20.15, zostawiając samochód tak jak uzgodniliśmy na parkingu, choć do końca nie byłam przekonana czy to była słuszna decyzja. Pędząc na metro, później na peron, nie mieliśmy już czasu na nic. A my marzyciele sobie kolację w restauracji planowaliśmy przed wyjazdem, ha! Zamiast w prawo na trzeci peron skręciliśmy w lewo na drugi. A tam pustka. Nie ma pociągu? Odjechał? To się nie mogło dziać. Wróciliśmy na stację, pytamy, szukamy, widzimy, jeszcze stał! Wpadliśmy do przedziału.
Nie mieliśmy jedzenia, do picia zaledwie pół butelki wody z rana. Ze zmęczenia, stresu i pośpiechu nie byłam się w stanie podnieć się z łóżka w przedziale i czułam, że nadchodzi gorączka, ale byłam najszczęśliwsza na świecie. Moje uszczęśliwienie przerwała tylko kontrola paszportowa i prewencyjne sprawdzenie wszystkich skrytek czy aby czegoś nie przemycamy.
Następnego ranka obudziliśmy się już w innym państwie.