Gdzie Rzym, gdzie… Krym (Eupatoria i Bakczysaraj)

ZNAD CZARNEJ WODY cz.3/7

Dojazd na Krym

Po 25 godzinach (ni mniej, ni więcej) wysiadłyśmy z pociągu. Przeżyłyśmy! Przeżyłyśmy dobę w pociągu! Bilety kupiłyśmy wcześniej, przez internet, na stronie kolei ukraińskich (wszystko sprawnie i bez problemu) za (wyszukałam gdzieś w moich zapiskach sumę) 94 złote. Jechałyśmy w czteroosobowym przedziale sypialnym z dwoma Ukrainkami. Ze starszą kobietą i młodą dziewczyną. Młoda większość czasu spała, a kobieta opowiadała nam o gospodarstwie. Mówiła o jakichś kurach i krowach, więc chyba o gospodarstwo chodziło. Jeśli chodzi o kwestię porozumiewania się, od początku liczyłam na Kingę – była lepsza ze starocerkiewnosłowiańskiego, Kinga natomiast, jak mi później wyznała, liczyła na mnie 🙂 Czytając w pociągu przewodnik już widziałam Morze Czarne, Jaskółcze Gniazdo, sfinksy… Tak, tak będą sfinksy.

Z dworca kolejowego w Symferopolu, wzięłyśmy uwaga: taksówkę! Nie pozwoliłybyśmy sobie na taki „luksusowy” wydatek, ale jechała z nami jeszcze para Polaków, więc koszt został podzielony. Kurs ukraińskiej hrywny wynosił wtedy 0,35 złotego. W moim kajeciku odnotowałam kwotę 50 UAH za osobę czyli po 17 złotych. Dużo, mało? Pewnie dużo, ale wtedy liczył się cel – Eupatioria. Czy ja już kiedyś coś mówiłam, o tym jak nazwa miejsca wpływa na moją chęć bycia tam?

Eupatoria wersja LUX

Do oddalonej o około 70 kilometrów Eupatorii dotarliśmy późnym popołudniem. Taksówkarz podrzucił nas na dworzec, gdyż wiadomo potrzeby nam był nocleg. Nie na dworcu – to oczywiste. Tam „babuszki” otoczyły nas, przekrzykując się w ofertach. Jak skomentował jeden z naszych nowych znajomych: „My nie bogate ruskie turisty” i zażądał czegoś tańszego od proponowanych cen. Korzystałyśmy później z tego patentu. Pewna czarnowłosa zaoferowała nocleg, zachęcając bliskością morza i luksusem. Machnęła na marszrutę, łaskawie płacąc nam za bilety (30 groszy) i tak trafiłyśmy do jakiegoś letniego domku na pięterku à la altanka na działce, z „ektriką” (kuchenką elektryczną), „toalit” (niby nic szczególnego, ale zawsze przecież mogło jej nie być), samowarem, wielkim salonem i jedną wersalką (rozkładana, dwuosobowa – niech będzie). Warunki według czarnowłosej lux, choć luksusowa to była chyba ilość odświeżaczy do powietrza, których niezbędność odkryłyśmy, po niedługim czasie. W naszym „apartamencie” niewątpliwie był problem z kanalizacją.

Po uiszczeniu kwoty (35 złotych za dwa noclegi), czarnowłosa zniknęła. Chyba chciała się ulotnić, zanim zapach z toalety zrobiłby to pierwszy. Później okazało się jeszcze, że w lodówce znalazłyśmy ryby, a w wersalce gruz, ale chociaż samowar prezentował się godnie – mimo to nie odważyłyśmy się z niego pić 🙂

Nasza lux altanka
Gruz… no przecież nie pościel
Piękny!
Te pomidory miały być do zagryzania wódki

Nie pozostawało nam nic innego jak przejść się na plażę – w końcu po to tam byłyśmy! Kąpiel w czystym morzu i wylegiwanie się na piasku. Eupatoria jest ponad stutysięcznym miastem, ma kilka ciekawych zakątków i jest stosunkowo rozwinięta turystycznie, ze względu właśnie na swoje piaszczyste plaże i nieliczną liczbę dni deszczowych. Ponieważ zorganizowanie apartamentu, ulokowanie i ogarniecie się po podróży zajęło nam trochę czasu, zastała nas noc. Choć i to nie przeszkodziło nam skierować się w stronę czarnego – już nie tylko z nazwy – morza i rozkoszować się szumem fal. Później krótki spacer po mieście oczywiście próba trunków – niejakich win krymskich 🙂

Następnego dnia zaopatrzone w arbuzy i melony, zakupione na miejscowym ryneczku za grosze, wybrałyśmy się na plażę, by skorzystać z uroków krymskiego klimatu oraz by na piaszczystej plaży Eupatorii wyciągnąć poskręcane od podróży i niewygodniej wersalki ciała. Błogie lenistwo. Zwiedzanie jeszcze na nas czekało. Wieczorem znów spacer, a następnego dnia nowe miejsce. Przed wyjazdem czarnowłosa właścicielka przyszła jeszcze ocenić stan apartamentu. Warunki były lepsze, niż te przez nas zastane, choć zostawiłyśmy bardzo sugestywną wiadomość, ale to już musi pozostać naszą słodką tajemnicą.

Bakczysaraj

Tym razem dojechałyśmy do Symferopola jak przystało – czyli tanio – za 7 zł z dworca autobusowego. W oczekiwaniu na dalszy transport udałyśmy na miasto zobaczyć choć troszkę stolicę Krymu. Zobaczyłyśmy… pomnik Lenina. Wystarczyło. Z Symferopola złapałyśmy autobus do Bakczystaraju, a tam zastosowałyśmy stary rytuał i dzięki „babuszcze” znalazłyśmy nocleg. Nie znalazłam w kajeciku ceny, ale drogi nie był – nie mógł być. Kobieta wędrowała z nimi chwilę, doprowadzając nas na miejsce. To był prawdziwy lux. Kilkupokojowy domek w jakiś ogródku działkowym cały do naszej dyspozycji. I tak znów ulokowano nas w altance, zarośniętej winoroślą. „Toalit” jak za dawnych lat, czyli na dworze, a prysznic… Zbita z desek kabina na zewnątrz, zasilana wodą z jakiegoś baniaka, w którym woda nagrzewała się od promieni słonecznych. Była woda – to najważniejsze i nawet ciepła, więc nie można było narzekać. Niestety do pełni luksusu brakowało nam tylko… garnka. W naszej wspaniałej kuchni był tylko czajnik, ale przecież w czajniku blinów nie ugotujemy. Choć w akcie desperacji może… My standardowo głodne – ciągle nie miałyśmy czasu zatrzymać się, by spokojnie coś zjeść, zrozpaczone zaczęłyśmy szukać garnków u sąsiadów. Chciałyśmy chodzić od płota do płota pytając o „gorszok”. O dziwno, zamiast autochtonów spotkałyśmy Australijczyków. Tak jak i my wybrali tę niepospolitą destynację i tak jak my ulokowali się w ogródkach działkowych. Garnka niestety nie mieli. Nie pamiętam jakim cudem, ale udało nam się zjeść te bliny na kolację. Możliwe, że ugotowałyśmy je w czajniku, ale może wyobraźnia mi za dużo podpowiada.

Czufut-Kale

Dzień następny zaczął się wcześnie, gdyż czekało na nas skalne miasto Czufut-Kale! Tak sobie czasem myślę, że naprawdę byłyśmy zaradne. Bez map, wskazówek, nie mówiąc już o internecie. Szłyśmy na dworzec, wyszukiwałyśmy informacje, czasem kogoś podpytałyśmy i w drogę. Wszystko szło po naszej myśli. Tym też sposobem dotarłyśmy do oddalonego od Bakczysaraju o 2,5 km skalnego miasta.

Czufut-Kale to miasto-twierdza, położone na szczycie góry stołowej, otoczone spadzistymi urwiskami. Nazwa ta w języku Tatarów karaimskich oznacza twierdzę żydowską. W pobliżu znajduje się wykuty w skale Monastyr Uspienski (Zaśnięcia Matki Bożej). Początkowo chrześcijański, następnie podbity przez Tatarów, później odnowiony jako rosyjski, ograbiony przez bolszewików, zamknięty w 1921 roku, a w 1993 zwrócony znów Cerkwi prawosławnej i otworzony jako klasztor męski. Dla turystów, udostępniona do zwiedzania jest tyko część monastyru. Na drodze do niego prowadzącej spotkałyśmy mężczyznę, o którym wyczytałyśmy w przewodniku! Otóż jak było napisane: „naciąga on naiwnych polskich turystów na zakup chust niezbędnych do przykrycia głowy w monastyrze”. I otóż pojawił się niejaki z chustami. Pouczone, nienaiwne, przeszłyśmy obojętnie, a chusty były, jak w większości takich miejsc, udostępnione dla turystów przy wejściu – za darmo. Dookoła miejsca specyficzna rzeźba terenu Gór Krymskich.

Wdrapując się dalej można dotrzeć do wspomnianego skalnego miasta i podziwiać niesamowite widoki otaczającego krajobrazu. Dla spotęgowania wrażeń można zaczytać się w sonetach Mickiewicza, inspirowanego tym, co miałyśmy wtedy przed oczami. Po opuszczeniu skalnego miasta, w drodze powrotnej warto zatrzymać się również w Wielkim Meczecie Chan-Dżami, który jest największą świątynia Tatarów krymskich. Zbudowany na planie prostokąta, masywny meczet skrywa praktycznie puste wnętrze. Położony jest w kompleksie pałacowym, zawierającym również ogród, mauzolea i cmentarz Chanów.


Wielki Meczet Chan-Dżami
A po zwiedzaniu dicho 😛

A na wprost? Sfinksy!

Wyczytałyśmy w przewodniku, że w okolicach można je znaleźć. Z powodu braku czasu, ze względu na zbliżającą się godzinę odjazdu naszego autobusu, nie mogłyśmy zapuścić się w głąb okolicy. To co widziałyśmy na wprost uznałyśmy za owe wspomniane sfinksy i mam nadzieje, że po latach nie rozczaruję się dowiadując się, że widziane przez nas formy nimi nie były…