ZNAD CZARNEJ WODY cz.4/7
Kolejny przystanek: Jałta!
Ponieważ Bakczysaraj znajduje się niedaleko Jałty – tam też postanowiłyśmy skierować nasze kolejne kroki. Poinformowano nas jednak, że jedyną możliwością dojechania do Jałty jest powrót do Symferopola, a stamtąd kolejny autobus do celu. Stwierdziłyśmy wtedy, że czekamy na przystanku na cokolwiek, gdziekolwiek będzie jechało. Który autobus pierwszy, ten lepszy. Oczywiście pierwszy jechał do Symferopola, więc nie zaszalałyśmy ze spontanicznością. Tam na dworcu gorzej niż w ulu. Dziesiątki autokarów, taksówek; gwar, jazgot i grażdanka. Jakaż byłam z siebie dumna, gdy na kartoniku wystawionym za przednią szybą autokaru rozszyfrowałam napis Ялта. Autokar kosztował nas około 10 zł, dodatkowo musiałyśmy zapłacić 3 złote haraczu za bagaż – pewnie, że haraczu, gdyż nikt inny nie płacił. Atrakcje oczywiście były bezcenne. Dzięki wyrozumiałości i cierpliwemu tłumaczeniu kierowcy (duże plecaki=turystki=trzeba im wszystko wyjaśnić) zrozumiałyśmy, że mamy na jakimś przystanku, pośrodku niczego, wysiąść i czekać na przesiadkę. Nie miałyśmy wyboru, po prostu wysiadłyśmy. Po 5 minutach podjechał kolejny autokar i zgarnął nas, jako jedyne z tego miejsca, jak gdyby nigdy nic. Nie wnikałyśmy o co w tym wszystkim chodziło i tak byśmy nie zrozumiały. Może rozwinięty system przesiadkowy? Nowy kierowca w porównaniu do poprzedniego wykazał się prawdziwą ułańską fantazją. Tych zakrętów i przerażenia nigdy nie zapomnę. Nadprogramowi pasażerowie nielegalnie ulokowani na przejściu, zajmujący miejsca stojące, uginali się przy zakrętach. Na dwupasmowej drodze jechały cztery rzędy samochodów, w tym nasz autokar. Zatrzymała nas policja, ale kierowca uwinął się z nimi na „swój sposób”. I tak dojechałyśmy do Jałty. „Babuszki”, targowanie się i w drogę. Był dach nad głową, a dalsze przygody czekały. Tegoż to dnia, pierwszy raz od kilku dni zjadłyśmy prawdziwy, przygotowany w normalnej kuchni obiad (na pewno coś z bakłażanami – pamiętam). A lokum było tym razem naprawdę bez zarzutu. A i w końcu po kilku dniach rozczesałam też włosy. Pojedzone i „ogarnięte” ruszyłyśmy na poszukiwanie gniazda, ale nie byle jakiego, bo Jaskółczego.
Jaskółcze Gniazdo
To niewątpliwie jeden z symboli Krymu. Pierwszy raz zobaczyłam je na zdjęciu, aż wstyd się przyznać – w „Życiu na Gorąco” – mając około 11 lat. Doczytałam, że znajduje się (wtedy) na Ukrainie (choć dla mnie Krym zawsze będzie ukraiński). Potem już w atlasie sprawdziłam, gdzie dokładnie, potem Ola powiedziała mi, że rodzina Darka ma domek na wsi blisko Ukrainy, potem, że można by kiedyś zorganizować wycieczkę na Ukrainę (i już jako jedenastolatka zamarzyłam o Ukrainie), a potem minęło 10 lat i obraz z dzieciństwa stanął mi przed oczami. I tak gradacja wyobrażeń zakończyła się sukcesem.
Jaskółcze Gniazdo, choć często utożsamiane z Jałtą, znajduje się w osiedlu typu miejskiego, kurorcie Haspra (Gaspra), a położone jest na skale Aj-Todor. Choć nie jest to pomnik architektury dawnych epok, bo wybudowany został dopiero na początku XX wieku, to neogotycki styl tego zamku przyciąga wielu turystów. Urokliwość miejsca potęguje fakt jego zlokalizowania – na szczycie wysokiego klifu o pięknej nazwie Aurora. Nie dziwi więc fakt, że jest najczęściej odwiedzanym zabytkiem Krymu. Szczerze, nie wiem jak się tam dostałyśmy, wiem tylko, że miejsce, z którego odjeżdżałyśmy wcale nie wyglądało na turystyczne, było umiejscowione na jakimś uboczu, a po drodze zajadałyśmy się czeburekami. Może to jednak pamięć szwankuje – w końcu było to 7 lat temu. Nie zawodzą natomiast wspomnienia emocji nam towarzyszących. Dotarcie tam było naszym małym-wielkim sukcesem. Byłyśmy prawie dwa tysiące kilometrów od domu, w miejscu, o którym niektórzy nie mieli pojęcia, a które my tak bardzo chciałyśmy zobaczyć. W scenerii zachodzącego słońca i spełniających się marzeń. Ale się rozczuliłam… Na miejscu też się tak rozczuliłyśmy, aż po raz kolejny pozwoliłyśmy sobie na luksus w postaci zakupienia piwa w miejscu turystycznym – drożyzna, ale było warto.
Wieczorny spacer po Jałcie tegoż i kolejnego wieczoru to był czas rozmów o życiu i przyszłości, w akompaniamencie krymskich likierów. Za jeden z takich likierów przeszukali mi plecak na przejściu granicznym w drodze powrotnej, ale uspokoiłam celnika mówiąc, że to prezent dla mamy. Sorry mamo! Łezka się w oku kręci na wspomnienie tamtych tematów. Życie każdej z nas toczy się teraz swoją koleją, ale najważniejsze, że wciąż się przyjaźnimy i oczywiście często wracamy i jako „babuszki” też będziemy wracać do wspomnień naszych krymskich wakacji.
Pobudka!
Ponieważ rozmowy trwały do 4 rano pobudka była trudna, ale nie niemożliwa. Dziś była bardziej niemożliwa niż trudna, ale wiadomo przygody motywują, a hasło „nie śpimy – zwiedzamy ” towarzyszyło nam na każdym kroku. Cel – Aj Petri. Ajajajaj. Aj-Petri (z greckiego góra Świętego Piotra) jest jednym z najbardziej znanych masywów Gór Krymskich – poza Karadah, Demerdżi, Czatyr-Dah i Ajudah. To wapienna, imponująca skała wznosząca się na wysokość 1234 m n.p.m. – łatwo zapamiętać. Robi niesamowite wrażenie, więc oczywiście byłyśmy gotowe zdobyć ten szczyt tego dnia. Po przejściu kilometra, realnie oceniając swoje możliwości zaczęłyśmy szukać słynnej radzieckie kolejki linowej. Słynnej, gdyż w tym samym przewodniku, w którym opisano naciągacza z Czufut-Kale, wspomniano również o kolejce, ale nie wyrażano się o niej w superlatywach. Otóż jeśli nie boimy się wjazdu kolejką, która sprawia wrażenie, że za chwilę wszystko gruchnie i wpadnie przepaść, a skrzypienie wagoników tylko potęguje to odczucie – to proszę bardzo. Dodatkowo kolejka zbliża się do skał tak, jakby miała do nich dobić, a końcówka to wjazd praktycznie pionowo pod górę – brrrr. Miałyśmy jeden dzień, zaczęłyśmy późno, nie miałyśmy wyboru. Poza tym, to miał być jednen z najdroższych wydatków na Krymie (ok.60 złotych). Skorzystałyśmy, doświadczyłyśmy, żyjemy. Chyba jednak ponownie bym nią nie wjechała. Widoki z góry na południowe wybrzeże Krymu – niezapomniane. Choć znów zrobi się sentymentalnie (pewnie przez te Sonety Krymskie), to doskonale pamiętam, co wtedy pomyślałam. Może banalną, ale ważną rzecz, że właśnie dla takich chwil warto żyć i że będę podróżowała tak często i tak długo, jak to będzie możliwe – co z wielką radością realizuję.
Zejście w dół miało trwać 40 minut, a zajęło 4 godziny. Błądziłyśmy po jakimś dzikim lesie, mijane co jakiś czas przez nieustraszonych rowerzystów. Oczywiście wyszłyśmy z innej strony niż przyszłyśmy, ze strony kompletnie nam nie znanej. Mimo to znalazłyśmy tam przystanek i udało się wrócić do Jałty. A sama Jałta? Wszystkim kojarzy się chyba najbardziej z Konferencją jałtańską. Dla mnie zostanie symbolem skrajności i nowoczesności. Takie Las Vegas Krymu, tylko że z ulicą, prospektem, bulwarem, placem i pomnikiem Lenia. A figurka jakieś świętej tudzież innej boskiej spoglądająca na nas na plaży, po kilku minutach przestała dziwić.
Kolejny ranek, kolejna wycieczka.
Posilone orzechowym śniadaniem (oczywiście, że zabrałam ze sobą masło orzechowe, mówiłam, że w plecaku miałam wszystko) ruszyłyśmy. Jeszcze kąpiel w morzu, chwila relaksu na plaży w Jałcie, spacer główną promenadą, zakupy na ryneczku i można było jechać dalej.