ZNAD CZARNEJ WODY cz.5/7
Z tego dnia mam najmniej zapisków w kajeciku, próbuję więc przypomnieć sobie jak najwięcej. Przez chwilę musiałam się poważnie zastanowić co oznaczało słowo „Afrodyta” zapisane na kartce z datą 1 września. Nie, nie chodzi o grecką boginię. Chodzi o Afrodytę w Teodozji. Już wiem, jakże mogłam choć przez chwilę zapomnieć. Po kolei.
O tym, że jedziemy do Teodozji zdecydowałyśmy będąc na Krymie – nie wcześniej. Na samym początku nie uwzględniałyśmy tego miasta, odrzucając je, prawdopodobnie ze względu odległość, a w związku z tym czas poświęcony na dojazd i powrót. Z czasem nie było tak źle, gorzej z pieniędzmi. Choć powtarzam, że ten wyjazd był śmiesznie tani, to mimo wszystko byłyśmy wtedy „biednymi studentkami”. Gotówkę, którą miałyśmy wydałyśmy, a wszystkie bankomaty w Jałcie odmawiały nam wypłacenia pieniędzy. Chyba w końcu się udało, bo do Teodozji dojechałyśmy, oczywiście przez Symferopol, bo jakże inaczej. Teodozja, czyż nie brzmi to pięknie?
Oczywiście po raz kolejny czekała nas przeprawa przez oferty „babuszek” – wybrałyśmy według nas najkorzystniejszą, choć pani, która oferowała „ „ „kwatirę” , na „babuszkę” nie wyglądała. Ulokowała nas w domku, wynajmowanym jeszcze przez innych „turistów”, 10 minut piechotą od morza. Wszystko byłoby w miarę w porządku, gdyby nie jej mąż (pewnie mąż – tak myślę), który cały czas przesiadywał w kuchni i zbeształ nas tego wieczoru, że marnujemy zapałki, chcąc odpalić sobie gaźnik, by zagotować wodę. Zaczęłam szczerze współczuć tej kobiecie.
Afrodyta i jej mąż
By nie marnować wieczoru ruszyłyśmy na plażę. Był już wieczór, miasteczko wyludnione, plaża prawie pusta, co jakiś czas przechadzały się jakiś zbłąkane dusze. Aż tu nagle wyłoniła się Afrodyta. Nie z fal, nie z piany, nie z toni morskiej, a zza skał. Odziana w skąpe pareo, zaczęła nas wołać. Najstraszniejsze w tym wszystkim jest to, iż byłam święcie przekonana, że wzywała mnie po imieniu. Skostniałam. Kinga raczyła mnie już po wszystkim poinformować, że ona po prostu nas przywoływała, słowami come here. Bałyśmy się, że może komuś się coś stało i Afrodyta prosi o pomoc. Było ciemno, sokolego wzroku nie mam, więc podeszłyśmy bliżej zobaczyć co się stało. Wciąż jednak zachowując dystans. „Na oko” (choć z oddali i w mroku) półwieczna może Afrodyta, miłym głosem przemówiła: wy dwie dziewoszki, ja… i moj musz… (zalotnie przeciągała wyrazy), dawajcie pogulamy. Wtedy też wyłonił się mąż. Wtedy też uciekłyśmy.
Pamiętam, że oddalając się plotłyśmy trzy po trzy (w tym coś o misiach polarnych), byle tylko coś mówić, ulotnić się stamtąd jak najszybciej i mimo wszystko nie wyglądać na przerażone. Ja i tak oczyma wyobraźni widziałam „musza” biegnącego z nożem, choć „musz” był niegroźny jak noworodek, zresztą odzienie też miał takie jak noworodek, czyli żadne. A wspomniana para po prostu chciała sobie urozmaicić ten wieczór.
Nie pozostało nam nic innego jak wrócić do altanki i zapewnić sobie inne atrakcje. Imprezę sponsorowały puszki z dziwnymi mieszaninami ni to piwo, ni to koktajle, a my z muzyką puszczaną z telefonów (jaki żal), przebrane za piratki, urządziłyśmy sobie imprezę w naszym lokum. To nie był jedyny moment, w którym stwierdziłyśmy, że żal nam nas 🙂 😉
Jura i ciepła wódka
Pouczone przygodą z poprzedniej nocy wybrałyśmy się na plażę za dnia. W planie było błogie lenistwo, tym razem na plaży Teodozji. Co może się wydarzyć na plaży w ciągu dnia, oprócz przebiegającego dziecka, które niechcący obsypie cię piaskiem? Nam przydarzyło się większe, dorosłe dziecko, a mianowicie Jura. Jura definitywnie szukał kompanów i trafił na nas. My nie szukałyśmy żadnych kompanów – wystarczyły nam wspominki wczorajszych. Otóż Jura był uparty, na początku grzecznie zagadał. Stwierdził, że ma rodzinę w Polsce – jak z reszta prawie każdy kogo spotykałyśmy. Nie mówił dobrze po angielsku, my z naszym rosyjsko-ukraińskim też nie byłyśmy światłe. Jura chciał ułatwić kontakt oferując Smirnoffa. Było lato, było 30 stopni – wódka wyciągnięta z reklamówki nie zachęcała do spożycia. Nas nie zachęcała – Jura nie miał nic przeciwko. Wychyliwszy porządnego łyka był gotowy do dalszej dyskusji. Nawet wpakował mi się na ręcznik, ale po moim stanowczym: „Jura zejdź natychmiast z tego ręcznika” rozgościł się na piasku. Kinga próbowała jeszcze komunikować się po niemiecku, na co Jura odpowiedział tylko: „Hände hoch”. W pewnym momencie tak jak wódka z jego butelki, tak i Jura ulotnił się z naszego otoczenia. A my korzystałyśmy z pięknych wrześniowych upałów.
Twierdza genueńska i broń biologiczna
Nie byłybyśmy jednak sobą, gdybyśmy oprócz plażowania nie zwiedzały. W Teodozji znajduje się bowiem Twierdza Genueńska. Teodozja jako jedyne miasto na półwyspie zachowało swoją antyczną nazwę. Z greckiego oznacza ono „podarowana przez bogów”. Wspominana twierdza jest bardzo dobrze zachowana, wciąż można stąpać po jej murach rozmyślając nad tym co się tu wydarzyło. Otóż właśnie w Teodozji w XIV w. pierwszy raz zastosowana została broń biologiczna. Gdy Tatarzy zaatakowali miasto, które zaciekle się broniło i odpierało ich ataki, postanowili zastosować makabryczną metodę walki. Korzystając z katapult przerzucali przez mury, ciała i głowy zmarłych na dżumę. Mieszkańcy Teodozji byli bezradni, a uciekając z miasta i wracając do Europy (w tym czasie urzędowali tam Genueńczycy) rozprzestrzenili przywiezioną z Azji Czarną Śmierć na cały Stary Kontynent.
Tego dnia ogarnęłyśmy jeszcze uwaga… kafejkę internetową! Kto jeszcze pamięta kafejki internetowe. Byłyśmy zdesperowane, musiałyśmy. Odczułyśmy rzeczywiście bycie na końcu świata, nie miałyśmy trochę pojęcia, gdzie się kierować, a o dziwo miasto było jakieś takie opustoszałe i nie było kogo podpytać. Na niewiele się zdała, gdyż klawiatura komputera była hmm… niestandardowa – wiadomo przecież gdzie byłyśmy.
Taksówka widmo, która zjawiła się znikąd uratowała nas. Dojechałyśmy na dworzec, skąd ekstremalnie zatłoczoną marszrutką przedostałyśmy się oczywiście do Symferopola. Kupując bilety podczas poprzedniego pobytu w tym mieście (stąd presja czasu) byłyśmy już gotowe na kolejną przeprawę. Na peronie czekał już na nas pociąg do Odessy! I choć widziałyśmy tyle pięknych miejsc i przeżyłyśmy tyle niezapomnianych przygód, to chyba najbardziej czekałam właśnie na Odessę. Skupiłam się na moim ówczesnym marzeniu, nie myśląc jeszcze, że wybór wagonu plackartabędzie dla nowicjuszek takich jak my, nie lada doświadczeniem.