ZNAD CZARNEJ WODY cz.6/7
Otóż tej nocy nie zapomnę. Choć przeprawa trwała „zaledwie” 12 godzin to nie mogę jej zaliczyć do tych z serii komfortowych. Jako świeżynki, choć świadomie decydowałyśmy się na plackartę, nie do końca chyba spodziewałyśmy się, co ten wybór oznacza w rzeczywistości. Klasa kupe oferuje czteroosobowy zamykany przedział – taki jakim jechałyśmy na Krym. Plackarta to 54-osobowy otwarty wagon. Po jednej stronie przejścia znajdują się prostopadle to korytarza po cztery łóżka – dwa dolne i dwa piętrowe. Równolegle również, ale po dwa – góra i dół. Razem dziewięć takich kombinacji. Pierwsza myśl – jak w zagrodzie! Nie miałam pojęcia jak ja w ogóle będę tam spała, gdzie mam położyć plecak i ogólnie jak żyć. Gdy skończyła się impreza w pociągu – wiadomo każdy konsumował trunki powyżej 20% – my na szczęście też miałyśmy swoją nalewkę truskawkową w termosie – można było próbować spać. Ale jak spać, gdy prawie 60 osób chrapie, sapie i wydaje inne poalkoholowe odgłosy, a przy okazji na wprost swojej głowy widzisz wielkie stopy (niektóre w skarpetkach, niektóre sauté) współpasażerów. Po kilku godzinach otaczająca woń jest taka, iż szczerze przyznaję – wyjście do toalety, gdzie było otwarte okno, pozwoliło mi zaczerpnąć oddechu i świeżego powietrza. Przeżyłyśmy tę drogę obiecując sobie, iż nigdy więcej plackarta. Oczywiście tę obietnicę również złamałam.
Moja Odessa
Widok vokzalu w Odessie sprawił, iż wszystkie smutki odeszły w niepamięć. Upajanie się szczęściem przerwała babuszka-niebabuszka, wybijająca się na przód armii prawdziwych babuszek, oferujących kwatirę. Chyba byłyśmy tak zmęczone, że już nam mało zależało i przyjęłyśmy pierwszą ofertę. Jurna niebabuszka wydawała się podejrzana, ale zapakowałyśmy się razem z nią do tramwaju i pojechaly do domku. Przekonała nas bliskością morza – fakt, tego nie można było zarzucić, ale do centrum to blisko nie było wcale. Cena nie była zła, ok.15 zł za noc, ale… spałyśmy w baraku. Pokoik urządzony à la wczesna komuna, ale ściany takie jakby z blachy. Kabina prysznicowa na zewnątrz, ale wody ciepłej jakby brak. Niebabuszka obiecała, że żarko woda będzie rano i wieczorem, ale tak jakby nie było, więc pozostało nam się hartować pod lodowatym prysznicem, a wygrzewać w Morzu Czarnym. Niebabuszka zażądała jeszcze dowodu osobistego w ramach kaucji. Zaoferowałam jej moją kartę NFZ, nie godząc się na inny dokument. I tak jak niespodziewanie pojawiła się na dworcu, tak samo zniknęła po uiszczeniu przez nas opłaty. Już do końca pobytu jej nie widziałyśmy, więc nie mogłam nawet ponarzekać na brak ciepłej wody. Sprytne zagranie. W ramach rekompensaty wypiłyśmy trzylitrowe piwo, które znalazłam w późnokomunistycznej szafie – uznając, że jest to dar dla gości (wiadomo, że nie był). Uzupełniwszy butelkę słoną wodą z Morza Czarnego, zwróciłyśmy ją na miejsce. Tym też sposobem niebabuszka któregoś dnia niewątpliwie doświadczyła przemienienia piwa w wodę. Cud!
Cudowna przemiana nastąpiła tegoż wieczoru, gdy po całym dniu wędrówki po pięknej Odessie wybrałyśmy się wieczorem na plażę. Ach my ryzykantki. Na szczęście po spławieniu jednego śmiałka, który chciał zagadać (koniec ze znajomościami wieczorem na plaży!), zaciągnęłyśmy pod samo morze porzucone na plaży leżaki, konsumując chyba sześciokilogramowego, dokulanego na tę plażę arbuza, popijając szampanem. Uczta godna bogów (bogiń). Skąpane w blasku księżyca, napawałyśmy się naszą radością. Ach co to były za czasy! I tak niewiele potrzeba było do szczęścia.
Odessa sama w sobie zachwyciła. Czasami obawiam się, co będzie, gdy moja wizja o miejscu zderzy się z rozczarowującą niekiedy rzeczywistością. Odessę wyobrażałam sobie jako cud świata – wiadomo czekałam na tę wycieczkę rok i każdego dnia podsycałam sobie obraz tego miejsca. Na szczęście nie rozczarowała mnie. Nie tylko nazwa świadczyła o jej wyjątkowości. Do tej pory pozostaje takim moim miejscem na ziemi.
Najbardziej charakterystyczne w Odessie są chyba Schody Potiomkinowskie rozsławione sceną masakry ludzkości w filmie „Pancernik Potiomkin”. Poza tym piękny Teatr Opery i Baletu, wiele pięknych cerkwi, placów i skwerów. Włóczyłyśmy się po Odessie jak po Lwowie, zaglądając w każde, warte według nas uwagi miejsce, nie trzymając się żadnego planu i mapy – dziś nie do pomyślenia. Bez mapy ani rusz. Muszę wiedzieć gdzie idę, kręcąc mapą we wszystkie świata strony, obracając się razem z nią. W Odessie czułam się bardzo swojsko, tak jakbym już tam była (w wyobraźni chyba), tak jakbym już tam kogoś znała. Po krymskiej przeprawie mogłyśmy spokojnie rozkoszować się miastem, morzem i ciepłymi wieczorami. Ludzie na każdym kroku okazywali swoją życzliwość i, o dziwo, wszystko czego szukałyśmy znajdowało się wg nich priama, priama. Choć to nie był jeszcze koniec naszej wycieczki, to zaczęłyśmy już wspominać i podsumowywać. To był czas przesycony tak pozytywną energią, którą wręcz tryskałam po powrocie, a opowieściom z Krymu nie było końca.
Arkadia
To był ostatni dzień pobytu w Odessie. Po opuszczeniu naszego lokum, zawiozłyśmy plecaki do przechowalni na dworcu, wstąpiwszy wcześniej do sklepu po coś do jedzenia. Tam też ktoś się do nas przyczepił i wręcz naśmiewał. Przyznaję, nie było się czemu dziwić. Dwie, obładowane do granic możliwości dziewoszki, strudzone dwutygodniową walką, wyglądałyśmy jak kosmitki. Nie podejmowałyśmy dyskusji, choć chłopak zagadywał i był zdziwiony dlaczego go nie rozumiemy i skąd my w ogóle jesteśmy. Stwierdziłyśmy, że nie wszyscy mówią po ukraińsku i możemy przejść na angielski. Finalnie każdy mówił po swojemu.
Aleksander, bo tak się nasz nowy kumpel zwał, podążał za nami do tramwaju, dzierżąc w swoich dłoniach zakupioną butelkę oleju. Trzymał ją jak skarb, by być może nie rozlać go, jak Annuszka na tory tramwajowe. Początkowe niemiłe wrażenie ustąpiło, a młodzian (18 lat miał może) wydał się sympatyczny. O nic nie pytając po prostu do nas dołączył, twierdząc, że jedzie w tym samym kierunku.
Naszym celem była Arkadia – plaża w Odessie, ulokowana w zabytkowej dzielnicy o tej samej nazwie. Tam też spoczęłyśmy, chcąc wypocząć przed późnopopołudniową podróżą do Lwowa. Nie mógł być to cel Aleksandra, nie miał ze sobą nic poza olejem, ale przesiedział z nami na tej plaży cały dzień.