HISTORIE Z OSLO RODEM CZ.1/3
Wyszłam ze strefy komfortu przez zacinające się drzwi obrotowe 😛 Żyłam sobie w miarę spokojnie: pracowałam, studiowałam, podróżowałam. Ale przecież było mi mało. W ciągu dwóch tygodni zdecydowałam się wyjechać na stypendium naukowe do Oslo. Badać, jak to żyje się polskim emigrantom w Norwegii. W trakcie zmieniłam trochę temat, ale teraz nie o tym. Choć pomysł ten zaświtał mi w głowie już na początku moich studiów doktoranckich (czyli trzy lata temu), dopiero w marcu uzyskałam zgodę i odpowiedź twierdzącą. W marcu…, gdy miałam pracę na pełny etat, odpowiedzialne stanowisko i nie mogłam sobie tak po prostu wyjechać na kilka miesięcy…
Uparta jak osioł
Czasem chyba zaczynam samą siebie przerażać tym, jak bardzo człowiek może się uprzeć, żeby osiągnąć to co sobie zaplanował. Chyba powinnam się tak upierać częściej. Tylko bardziej na luzie, bo inaczej oszaleję. Organizacja pochłonęła naprawdę duże pokłady energii, i choć już wróciłam, to ciągle czuję te przedwyjazdowe emocje, które mi towarzyszyły. I tę ciągłą niepewność, gdyż w sumie do końca nie wiedziałam na czym stoję. Sprawy zaczęłam załatwiać od końca i od końca szło jak po maśle. Rzeczywistość, jakby to powiedział Coelho, dostosowywała się do moich zamiarów, ale im bliżej było „początku”, tym jakby gorzej. Z masła zrobiła się maślanka, a na miejscu to już była jakaś kaszana.
Norweska szczepionka
„Co cię nie zabije to cię wzmocni” mówią. Endriu mówi: „co cie nie zabije to cię osłabi”. Ja mówię: „co cię nie zabije to cię uodporni”. Jak szczepionka. Zażyłam zwiększoną dawkę tej szczepionki zaraz po przyjeździe do Norwegii i choć nie jestem antyszczepionkowcem, nigdy bym sobie ani nikomu innemu tego zastrzyku nie życzyła. Bolało jeszcze długo, szczególnie w portfelu. Ale potem przeszło, uodporniłam się i wróciłam jakby zdrowsza i pewniejsza swoich sił. Ale do rzeczy.
Od końca do początku
Dostałam w pracy urlop bezpłatny, bym mogła realizować swoje naukowe przedsięwzięcia. W grę wchodziły nawet cztery miesiące, choć stypendium trwało finalnie dwa. Tak się też cudownie złożyło, że Ola mogła mnie w tym czasie zastąpić, więc po prostu „zaoferowałam” jej osobę na czas mojej nieobecności. Ja miałam czyste sumienie, że nie porzuciłam swojego stanowiska, Ola w pracy sobie poradziła, praca wrzała (w pierwszej chwili chciałam napisać, że warła :P) i wszyscy byli zadowoleni. Dodatkowo, jak się okazało, Sebastian jechał niebawem do Norwegi, więc mógł mi przetransportować walizkę, co oznaczało mniejszy wydatek.
Ze względu na warunki dookolne, datę wyjazdu zmieniałam trzykrotnie; datę powrotu dwukrotnie, a tak naprawdę do końca nie wiedziałam ile to będzie trwało. W pracy umówiłam się z szefostwem, że będę jak wrócę. Czyli tak zwany rozpierdziel, bo inaczej tego nazwać nie mogę. Przy mojej chorobliwej potrzebie organizacji, planowania i perfekcjonizmu, owy rozpierdziel doprowadzał mnie do białej gorączki, ale najlepsze dopiero na mnie czekało. Zaryzykowałam i kupiłam jeszcze bilet do Oslo za (taniej być nie mogło) 39 zł i zaczęłam poszukiwania mieszkania. Gdy już je znalazłam (choć mieszkanie to osobna historia), byłam już prawie gotowa. Prawie… Miałam urlop, zastępstwo, bilet, mieszkanie, ale najśmieszniejsze było to, że choć dostałam zgodę na wyjazd od obu stron – polskiej i norweskiej – do ostatniej chwili nie miałam podpisanych dokumentów, czyli praktycznie nie miałam nic. Umowa została zawarta dopiero w środę 10 kwietnia, wyjeżdżałam w poniedziałek 15. Czyli łatwo sobie wyobrazić jakie katusze przechodziłam.
Mieszkanie w piwnicy
Zanim wyjechałam, sen z powiek spędzało mi znalezienie pokoju. Nie miałam za wiele czasu. Po wstępnym rozeznaniu rynku stwierdziłam, że z moim marnym stypendium stać mnie było najwyżej na miejsce parkingowe. Kolejną, wyższą rangą opcją była piwnica. Nie było to zło ostateczne – w Norwegii bardzo często wynajmowane są tak zwane hyble czyli podpiwnicza. Czasami są to pojedyncze pokoje, czasami całe urządzone w ten sposób mieszkania.
Znalazłam taką piwnicę u Filipińczyka, który wynajmował mieszkanie Peruwiańczykom. Odstraszał mnie informacją, iż w moim potencjalnym pokoju podobno słychać było głosy – nie dopytywałam czy żyjących, czy umarłych oraz tym, że pokój znajdował się pod kuchnią, skąd już nie podobno, a na pewno dolatywały wszelkie zapachy. Cena była przystępna, zaliczki pan jednak oczekiwał przed moim przyjazdem (przelewem na konto), klucze miał zostawić jakiemuś sąsiadowi, ogólnie miałam go nawet nie poznać. No sorry nie weszłam w ten interes.
A może przyczepka?
Kolejną opcja: pokój u pana Polaka. Wszystko pięknie ładnie, warunki ok, pokoik czysty, ale… nie było dostępu do Internetu. Jak można żyć bez Internetu? Mnie on był absolutnie niezbędny. Musiałam wiele razy pracować zdalnie, korzystać ze Skypa i w ogóle funkcjonować na obczyźnie. Wyjaśnieniem braku był być może fakt, iż oferowany pokój był w przyczepie kempingowej. Pan chciał nawet obniżyć cenę – podziękowałam jednak.
Musiałam zwiększyć budżet przeznaczony na wynajem, który miał pochłonąć prawie całe stypendium, z którego po opłaceniu czynszu nie zostałoby mi nawet na bilet miesięczny, gdyż takowy w Oslo kosztuje aż 750 NOK (330zł) 🙁
Walczyłam dalej
Sprawdzałam oferty polskie i norweskie. Szukałam na facebooku, finn.no (najpopularniejsza norweska strona, na której można znaleźć mieszkanie i nie tylko), hybel.no, poruszyłam wszystkie kontakty. I nic. Jeśli chodzi o wynajem od Norwegów, to jeśli nie jesteś na miejscu to tracisz 80% szans na znalezienie mieszkania. Wręcz świętym obowiązkiem jest „viewing” – potencjalny najemca ogląda sobie mieszkanie, a właściciel najemcę. Załatwianie czegoś przez telefon czy Skypa nie wchodzi praktycznie w grę, czyli w Barcelonie i Neapolu to ja miałam niezłe szczęście załatwiając wynajem jeszcze w Polsce. Dobrze mieć też referencje od poprzedniego wynajmującego lub norweskiego szefa. Oczywiście najlepiej być Norwegiem i wyrazić chęć najmu długoterminowego, ale to już chyba oczywiste. Tymczasem ja przyjeżdżałam jako polska studentka (choć formalnie nie miałam nawet statusu studenta, ale to nie wnosi nic do historii poza tym, że nie należał mi się akademik), na krótko, nie miałam referencji, bo niby skąd i chciałam przyjechać na gotowe, czyli od razu mieszkać, a nie oglądać.
Płać albo płacz
Jakieś norweskie studentki były gotowe wynająć mi pokój, ale ponieważ przyjeżdżałam w połowie miesiąca, życzyły sobie zapłaty za cały… Grupa wegetarian stwierdziła, że fajną bym była współlokatorką, ale bez viewingu nie ma szans, a i krótki okres najmu też wszystkich odstraszał. Chciałam wynająć coś na dwa miesiące, gdyż był to minimalny czas trwania mojego stypendium, które miałam przedłużyć, gdy mnie będzie na to stać. Już po pierwszym dniu stwierdziłam, że nie będzie i będę się musiała się nieźle gimnastykować, by przeżyć chociaż te dwa. Ale na tyle nikt wynająć niczego nie chciał. A to za krótko, a to dopłać, a to możesz być na dwa, ale zapłać za trzy, a to tak, a to siak.
Znałam już norweskie słownictwo związane z wynajmem. Dobrze jednak, że sobie tę kolejną, widoczną na horyzoncie ofertę, dokładnie z norweskiego przetłumaczyłam, bo okazało się, że facet szukał współlokatora, nie do mieszkania, a do swojego pokoju! Był taki dzień, w którym wysyłałam chyba 30 zapytań w ciągu godziny, nie weryfikując dokładnie każdej propozycji. Po sprawdzeniu okazało się na przykład, że napisałam do mamuśki mieszkającej z 40-letnim synem, oferującej pokój na wynajem w ich domu, ale tylko kobietom. Czyżby opcja swatania była wliczona w czynsz? Dobrze, że nie odpisali. Odpisał natomiast Mostafa, który stwierdził, że jestem śmieszna… Ok, no co ja poradzę.
I wciąż walczyłam
Znalazłam agencję wynajmującą pokoje na krótki okres, okazało się jednak, że w dzielonym mieszkaniu zazwyczaj przebywa minimum pięciu chłopa, kobiety są rzadkością, a same mieszkania ulokowane są na końcu świata. Na moje pytania na facebooku albo nikt nie odpisywał, albo reagowano w stylu: „pewnie jeszcze chcesz bez kaucji?”, „może coś mam”, o „dzień dobry” czy nawet kłującym w oczy „witam” nie wspominam.
Znalazłam
Byłam rozdarta jak sosna u Żeromskiego, miałam ochotę rezygnować z tego całego stypendium, aż nagle okazało się, że znalazłam! Napisałam do pani A. (niech pozostanie anonimowa, tak jak jej oferta), która miała do wynajęcia pokój w domu. Cenę zaakceptowałam, warunki też. Byłyśmy umówione, miałam mieszkanie, mogłam się spokojnie pakować.
W sobotę przed wyjazdem miałam spakowane pól walizki i 1/3 plecaka, słoiczki z marynowaną papryczką od mamci zawinęłam w skarpetki, kremy i mazidła poupychałam w butach, żeby zaoszczędzić miejsce; oprócz książek i ubrań napakowałam dużo, bardzo dużo jedzenia kupionego w Polsce – i to mnie uratowało; w ręczniki owinęłam wszelkie mogące się stłuc pojemniki, i o dziwo jak nie przystało na prawdziwego Polaka, nie skitrałam żadnych alkoholi. Poleciałam
Cieszyłam się, że jadę „na gotowe”. Polski busik (z lotniska w Oslo kursują polskie firmy transportowe) dowiózł mnie pod umówiony adres, a ja w drodze poczułam, że coś jest nie tak. Tłumaczyłam to jednak zmęczeniem.
Zderzenie z rzeczywistością
Ja rozumiem, że właściciele mieszkań oferując pokoje prezentują je z najlepszej strony, ale koloryzowanie rzeczywistości ma swoje granice. Ja zostałam po prostu oszukana. Pokój był obrzydliwy. Nie chcę wiedzieć jaki produkt spożywczy bądź niespożywczy zakończył swój żywot na niegdyś białym dywanie, ale widząc wielką, różnokolorową plamę miałam odruch wymiony. Pani A. sama przyznała, że ładnie to nie wygląda, ale ona nie jest tam przecież od sprzątania. Mój pokój miał – co pani A zachwalała – balkon. Niestety walały się na nim pety i butelki zapewne po przednim lokatorze. Pokój ogólnie przypominał komórkę, której niestety nie dało się nawet porządnie zamknąć. Z wielką łaską oddana w mój użytek kłódka „zamykała” drzwi pozostawiając w nich szparę na szerokość ręki – łapska bym rzekła. Przez tę „szparę” dolatywały do mojego pokoju wszelkie rozmowy i zapachy, a tu jak na złość ktoś zaczął smażyć w kuchni mortadelę. Sama kuchnia lepiła się jak ręce po wacie cukrowej, na co pani A. też miała oczywiście wytłumaczenie – przecież w mieszkaniu są prawie (poza nią) sami faceci. Czyli jak faceci to ma być jak w chlewie?
Argumenty
Pani A. miała swoje argumenty, ale na moje pytanie, gdzie jest lampa w moim pokoju (zwykła, prawdziwa, standardowa lampa sufitowa), argumentów jej brakło. Może liczyła, że nie zauważę jej braku lub zaakceptuję fakt długich norweskich dni i nawet nie zawnioskuję o lampę. Tymczasem podjęłam próbę. Pani A. w popłochu stwierdziła, że coś mi kiedyś „załatwi”, a poza tym to tak w Norwegii jest. Że niby bez lamp?, bo nie zrozumiałam. Dowodem tego pani A. pokazała mi pokój innego ziomala, który lampy nie posiadał wcale i nie robił z tego powodu problemów, bo jak sam stwierdził, on w nocy nie czyta, więc nie potrzebuje. Ej, no to ja chyba bezczelna byłam, że potrzebowałam. A co do ziomali, w domu miało docelowo mieszkać pięć osób. Dwie panie (ja i pani A.) i trzech facetów. Liczba ta miała się powiększyć do ośmiu osób, ale o tym dowiedziałam się dopiero na miejscu.
Dalsze niespodzianki
W pokoju brakowało nie tylko lampy, tam nie było podstawowych mebli, ale było na przykład jedno, niezbędne przecież krzesło barowe. No i rzecz jasna łóżko. Gdy opadłam na nie z bezsilności, narastającego stresu i rozpaczy, pytając samą siebie gdzie ja jestem i na co mi to było, po prostu zapadłam się do środka. Nie wiem czy podbierano z materaca gąbkę celem mycia naczyń w chwilach natchnienia, ale ewidentnie były tam spore ubytki. Dopełnieniem „krajobrazu” domu była puszka z piwa (nie byle jakiego bo patriotycznego tyskiego), podtrzymująca okno w łazience. O samej miętowo-jasnoniebieskiej łazience nie będę pisała.
Miarka się przebrała
Wiedziałam, że z moim budżetem nie mogę sobie pozwolić na „księżniczowanie” i luksusy, i naprawdę nie oczekiwałam dębowych parkietów i szklanych sufitów, ale choć odrobiny przyzwoitości i szczerości. I ten materac, i zagrodę nazywaną pokojem, i kuchnię, łazienkę i nadprogramowych chłopów byłam w stanie znieść, ale gdy moje pytanie o Internet panią A. skonfundowało, wiedziałam, że jeszcze tego dnia coś się wydarzy. Otóż Internetu nie było, choć pani A. zapewniała, że jest i wiedziała też, że był to mój główny warunek. Wytłumaczyła mi, że mogę sobie podpiąć Internet na własną rękę, tylko, że za mieszkanie miałam wciąż płacić tak, jakby obiecany Internet tam był, a takie prywatne podłączenie to kwestia jakichś trzech do pięciu stówek w plecy – to w końcu Norwegia.
Myliła się pani w zeznaniach twierdząc, iż dzwoniła do firmy, która miała podłączyć Internet, i że niby mieli być tego samego dnia albo jutro. Jutro czyli nigdy, tym bardziej, że jak się przypadkiem dowiedziałam, dom miał zostać w ciągu czterech miesięcy wyburzony – kto więc normalny podepnie w takim wypadku Internet z umową na minimum rok.
Szalę złości przeważył fakt, iż przez wspomnianą szparę w drzwiach słyszałam jak pani A. dyskutowała o mnie ze wspomnianym, nieczytającym ziomalem, tu cytat: „nie podoba jej się, nie przejdzie, jak nie będzie neta to się wyniesie”. I w sumie miała rację. Wyniosłam się z tego domu porażek.