Stany Niezjednoczone

MIĘDZY STEPEM A JEDWABNYM SZLAKIEM CZ.1/6


Ponad 6 000 km, choć zakładałam, że więcej. Ponad 2 500 zdjęć, choć zakładałam że mniej. Dokładnie 3 państwa – tak jak zakładaliśmy, 2 zgubione buty – choć nie założyłam ani jednego. I jedno bardzo ważne postanowienie – to jeszcze nie koniec!

Plan na wakacje

W okolicach czerwca, gdy powoli rozkręca się sezon wakacyjny i zaczynają się dyskusje na temat planów wyjazdowych, pytanie: „Gdzie jedziecie?” słyszeliśmy coraz częściej. Póki nie byłam pewna, nie chciałam odpowiadać. Gdy już kupiliśmy bilety do Ałmat – byłej stolicy Kazachstanu, i zaczęliśmy planować, które z pozostałych postsowieckich państw odwiedzimy, mogłam śmiało komunikować naszą destynację. „Do stanów!” odpowiadałam więc „ale nie tych amerykańskich”.

Nie muszę dodawać, że zaskoczeni byli wszyscy. Niektórzy pozytywnie: „wow, wy to jednak macie pomysły”, inni mniej; czasem spotykałam się wymownym milczeniem, większość po otrząśnięciu się z szoku pytała czy się nie boimy. Mnie to nawet nie przyszło do głowy. Kazachstan nigdy nie uchodził w moim mniemaniu za państwo niebezpieczne. Kirgistan również, ani Uzbekistan – choć był mi tak mało znany. Ale właśnie dlatego tak bardzo chciałam tam jechać. Bo go poznać. Gdy przyszło mi zakomunikować mamie nasz kolejny cel wakcyny, uprzedziła mnie słowami: „Myślisz, że nie wiem co planujecie? Na pewno jakiś Afganistan albo Pakistan. Blisko, blisko, „stan” się zgadzał.

Lot do Azji Centralnej

Pierwszy raz lecieliśmy na wakacje nie tylko z bagażem podręcznym, dlatego też cena biletów nie była aż tak wyjątkowa jak do Stanów amerykańskich rok wcześniej (NY za 8 stówek), niemniej jednak znalazła się w zakresie dopuszczalnym. Myślę, że lot za niewiele ponad tysiąc polskich nowych złotych do Azji Centralnej z bagażem rejestrowanym to całkiem niezły interes.

W „Stanach” spędziliśmy dwa tygodnie i z perspektywy czasu myślę, że poradziłabym sobie tylko z bagażem podręcznym. Pod warunkiem, że Baptiste przejąłby buty, kosmetyki i ciepłe rzeczy 🙂 Poza tym pakowanie „na burrito” opanowałam już do perfekcji.

Lecieliśmy liniami airBaltic z przesiadką w Rydze. Nie ukrywam, że boję się latać, ale jakoś staram się to dzielnie znosić. Jednak gdy wtedy zobaczyłam nasz samolot chciałam uciekać. Był to model bombardier z charakterystycznymi dużymi śmigłami – oczywiście wyobrażałam sobie, że w trakcie lotu te śmigła przestaną się kręcić… Wylądować też jakoś nie mogliśmy i kręcenie się dookoła lotniska do najprzyjemniejszych nie należało.

Trzy Stany

Po długich dywagacjach zdecydowaliśmy się na odwiedzenie – poza KazachstanemUzbekistanu i Kirgistanu. Oczywiście najchętniej wybralibyśmy się jeszcze do Tadżykistanu i Turkmenistanu, ale powstrzymał nas po pierwsze czas – w ciągu naszych walecznie wypracowanych 2 tygodni urlopu chcieliśmy zwiedzić jak najwięcej, ale nie „odhaczać”; nacieszyć się pobytem i nie gonić po krajach jak wariaci. I tak goniliśmy – to jest chyba wpisane w kulturę naszych podróży. Po drugie przepisy prawne. O ile z Tadżykistanem jakoś byśmy sobie poradzili, to z Turkmenistanem już nie byłoby (i wciąż nie jest) tak prosto. A dlaczego? To jeden z najbardziej zamkniętych krajów na świecie. By się tam dostać można skorzystać z wizy tranzytowej na 5 dni, dokumentując odpowiednio potrzebę tranzytu, ale wydaje mi się, iż urzędnicy w ambasadach, którzy przyznają wizy, chyba zorientowali się, że podróżnicy znaleźli sobie niezły sposób na ominięcie przepisów i już nie przyznają wiz tranzytowych tak chętnie. Istnieje też dużo prostszy sposób by dostać się do Turkmenistanu – bez ryzyka i bez stresu. Wycieczka organizowana przez turkmeńską agencję turystyczną, która zapewnia przewodnika-Wielkiego Brata, brak możliwości zbaczania z ustalonych szklaków i niewątpliwie zatrważa ceną – minimum 100 dolarów za dzień pobytu. Nie mieliśmy więc szans na Turkmenistan, a Tadżykistan musieliśmy zostawić na inny czas. Zdecydowaliśmy, że jedziemy na południe Kazachstanu, potem wzdłuż jedwabnego szlaku do Uzbekistanu, następnie w góry na północ Kirgistanu, wracając stamtąd z powrotem przez Ałmaty do domu.

Plan na pobyt w Stanach

Po doświadczeniach z Gruzji wiem, iż im dalej na wschód tym lepiej mniej planować. Oczywiście mieliśmy punkty must see, jakąś wizję trasy, zakwaterowanie na pierwsze dwie noce w Ałmatach oraz kupiony bilet na nocny pociąg z Ałmat do Taszkientu – stolicy Uzbekistanu. I na tym koniec. Gdy tylko na miejscu zaczynaliśmy coś planować bardziej szczegółowo, „Stany” pokazywały nam, że nie warto. Daliśmy się więc ponieść temu co „one” szykowały dla nas. I co? I obeszło się bez stresu i płaczu, a widzieliśmy wszystko co chcieliśmy. A z jakimi przygodami… O tym już za chwilę. Na początek kilka spraw technicznych.

Wizy do Stanów

Do Kazachstanu wiza nie jest potrzebna, aczkolwiek na lotnisku, po dotarciu na miejsce, podawszy celniczce mój paszport, zostałam zapytana gdzie ją mam. Raczyłam panią poinformować, iż jestem z Polski i żadnej wizy nie potrzebuję. Polacy nie są objęci obowiązkiem wizowym od 1 stycznia 2017, więc nie wiem czy było to pytanie kontrolne czy jej niewiedza, ale przyprawiła mnie o szybsze bicie serca. By dostać się do Kirgistanu wizy również nie są potrzebne i to od 2012 roku. A Uzbekistan? Dokładnie dwa miesiące przed przekroczeniem przez nas granicy między Kazachstanem a Uzbekistanem zostały zniesione obostrzenia wizowe. Od 15 lipca 2018 roku należało ubiegać się o elektroniczną e-wizę. Od 1 lutego 2019 natomiast, czyli zaledwie kilka miesięcy później, wprowadzono ruch bezwizowy do Uzbekistanu. Nic tylko jechać!

Tymczasem my byliśmy „testerami” nowych na ten czas, e-wiz w Uzbekistanie. Należało złożyć wniosek on-line i po uiszczeniu 20 dolarów, w ciągu kilku dni otrzymaliśmy wizę jednokrotnego wjazdu. Przyznaję szczerze, do końca nie wierzyłam w sukces e-wiz. Śmiałam wątpić, iż celnicy będą wiedzieli co to jest. Wszak był to zaledwie wydrukowany przez nas na kartce A4, papierek ze zdjęciem, który wcześniej dostaliśmy na maila. Mój strach o bezpieczne przekroczenie granicy wzmagał również fakt, iż na owym zdjęciu wyglądałam jak kobieca wersja Bruce’a Willis’a, czyli raczej nie byłam do siebie podobna. Już przed przejściem granicznym zaczęłam między Kazachstanem a Uzbekistanem obgryzać paznokcie ze strachu, obawiając się, iż strona, na której aplikowaliśmy o wizę była fałszywa – nawet jeśli odsyłacz do niej znajdował się na stronie ambasady… Standardowo wszystkie obawy okazały się niepotrzebne. Ale o tym później, gdy dotrę w swojej opowieści do Uzbekistanu. Tymczasem tak jak wspominałam, podróż zaczęliśmy od Kazachstanu.

Południe Kazachstanu

11 września w poniedziałkowe popołudnie wylądowaliśmy w Ałmatach. Choć już tego dnia chcieliśmy od razu ruszyć ku Wielkiemu Jezioru Ałmatyńskiemu, jednej z trzech głównych atrakcji , które zamierzaliśmy zobaczyć w Kazachstanie (poza Kanionem Szaryńskim i jeziorem Kajyngdy) – padliśmy po długiej podróży. Później zrobiliśmy sobie tylko wieczorną wycieczkę po byłej stolicy, chcąc zaoszczędzić siły na kolejny dzień, by z samego rana ruszyć do Wielkiego Kanionu Szaryńskiego.

Noclegi i Transport

W trakcie pobytu spaliśmy w hostelach, hotelach i kwaterach. W całkiem przyjemnym hostelu można się przespać za 20-30 zł od osoby, nasz pierwszy i najtańszy nocleg kosztował 16 zł, choć szwagier znający moje możliwości, skrytykował mnie mówiąc, iż przepłaciłam, skoro były przecież hostele nawet za dyszkę za noc 🙂 Najlepsze zakwaterowanie znaleźliśmy w Uzbekistanie – w każdym mieście za około 30 zł dostępny był prywatny, orientalnie udekorowany pokój z łazienką.

Ogólnie w Stanach przejechaliśmy 6000 kilometrów i ani razu nie wynajęliśmy samochodu. Choć pewnie ułatwiłoby to wiele rzeczy, to na pewno nie przeżylibyśmy tylu przygód. Jeśli chcesz poznać kraj, podróżuj z tubylcami – to moje motto. W Ałmatach podróżowaliśmy autobusami (bilety 1-2 zł, bardzo dobrze rozwinięty system, kompatybilny z aplikacją na telefon), z których czasami trzeba było wyskakiwać bo przecież kierowca nie będzie czekał w nieskończoność aż wysiądziemy; marsztutkami czyli kilkuosobowymi busikami – to taki lokalny mikrokosmos. Po doświadczeniach z Gruzji wiedziałam, że kierowca marszrutki wyprzedzający „na czwartego”, to nie był znak, że zaraz zginiemy. Nazwijmy to lokalną interpretacją przepisów drogowych. Poza tym oczywiście autostopem – bardzo popularnym środkiem transportu, ale głównie dzielonymi taksówkami.

Podróże z taksówkarzami

Idea takiej formy komunikacji jest bardzo popularna w tamtych okolicach. Taksówkarze czekają aż uzbiera się określona ilość osób, każdy uiszcza swoją kwotę, a gdy samochód jest full można jechać. Czasem jako turyści płaciliśmy więcej (choć nikt nie starał się nas specjalnie naciągać), bywało, że mniej, gdy akurat spadliśmy taksówkarzowi z nieba i uzupełniliśmy taksówkę. Można oczywiście podróżować pojedynczo, we dwoje lub troje, ale wtedy ponosi się koszt równoważny do „pełnej” taksówki, czyli opłata jest adekwatna do ilości pasażerów, którzy jechaliby w standardowym kursie – kierowca nie może być przecież stratny. Co warto podkreślić, kwoty nie są wygórowane. Z pierwszej dzielonej taksówki skorzystaliśmy jadąc z Ałmat do Kanionu Szarynśkiego drugiego dnia naszego pobytu

W drodze do Kanionu

Odczekaliśmy pół godziny na dworcu Sayakhat, pasażerowie się zebrali, miejsca się zapełniły, ruszyliśmy. Koszt – 3000 tenge (30 zł od osoby). Trasa z Ałamt do kanionu wynosi około 220 km, pokonaliśmy ją w trochę ponad 3h. Kierowca-pirat na zakrętach przyspieszał zamiast zwalniać, mijał innych z ironicznym uśmiechem, nie zwracał uwagi na nierówności drogi, a dziury rozjeżdżał zamiast omijać. Ogólnie standard.

Problem z dojazdem do Kanionu Szaryńskiego polega na tym, iż taksówki, tudzież busy (podobno jest jakiś o 7.30 z tego samego dworca, ale nie daliśmy rady wstać i sprawdzić), które jeżdżą w tamtą okolicę, zatrzymują się tylko na rozstaju dróg, w odległości 10 kilometrów od wejścia do kanionu – wstęp za opłatą: 750 tenge (7,5zł). Droga na wprost prowadzi do Kegen, na lewo właśnie do kanionu, a dookoła głucha przestrzeń, dziki step. Jeszcze do niedawna trasę tę ciężko było nazwać drogą, wszak były to kamieniste wertepy, o których zresztą czytaliśmy na forach i w przewodniku. Jakież było zdziwienie, gdy naszym oczom ukazała się świeżutka, czarna, jeszcze nierozjechana droga asfaltowa. Mając wynajęty samochód można by łatwo dojechać pod samo wejście, jednak paradoks z wynajmem samochodu w Kazachstanie polega na tym, że firmy są niechętne by kierowcy udawali się poza większe miasta ze względu na… jakość dróg. Generalnie paradoks Kazachstanu polega na tym, iż w atrakcyjne turystycznie miejsca jest się trudno dostać.

Byliśmy gotowi przejść te 10 kilometrów piechotą. Dzień był długi, mieliśmy dobre buty, jedzenie i wodę. W sumie to czekało nas ponad 20 kilometrów do pokonania, wliczając drogę powrotną oraz samo przejście wzdłuż kanionu – czyli 2 km w jedną stronę. Co to dla nas, choć przyznaję skrycie liczyliśmy na jakiegoś stopa. Planu jak z rozstaju dróg wrócić do Ałmat nie mieliśmy w ogóle. W trakcie tego wyjazdu postanowiliśmy zdawać się na los – i nie zawiedliśmy się.

Pieszką

Byliśmy jednymi turystami w taksówce, więc kierowca wiedział dokąd zmierzamy. Reszta pasażerów jechała do najbliższego miasta. Dopytywał jeszcze jak chcemy dotrzeć do kanionu, na co odpowiedziałam, że idziemy pieszką, co bardzo go zdziwiło. Wysiedliśmy, kierowca-pirat odjechał. Głucha cisza. Na rozstaju dróg stał tylko jeden jedyny, może trzydziestoletni, czerwony van – myśleliśmy, że to może inny taksówkarz, który czeka na niewinne i nieświadome kilometrów dusze i podwozi turystów za horrendalne sumy do wejścia. Spojrzeliśmy, wzgardziliśmy i ruszyliśmy przed siebie. Przeszliśmy może 150 metrów, gdy chciałam zrobić zdjęcie tej nieskończoności przed nami, zapytałam więc Baptiste by podał mi aparat. Nie podał… Nie miał go! Aparat zapakowany z pokrowiec, skrywający nasze najcenniejsze rzeczy został w taksówce! Tej, która odjechała.

Waljuta!

O różne rzeczy mogłabym tego chłopa podejrzewać, ale nie o to, że zapomni czegoś takiego! Żeby było śmieszniej, gdy wychodziliśmy, kierowca dwa razy zapytał czy mamy wszystko. Ja miałam. W ciągu jednej sekundy uświadomiłam sobie, że nie mamy aparatu, pieniędzy – mojej gotówki, chłopa karty, którą też trzymał w pokrowcu i najgorsze – jego paszportu! Swój odpowiedzialnie trzymałam ze sobą. Bez paszportu nie moglibyśmy pojechać przecież do Uzbekistanu. W ogóle oznaczało to koniec naszej przygody! Tysiąc myśli na sekundę. To się nie mogło tak skończyć!

Wystrzeliłam jak rakieta w stronę kierowcy ze wzgardzonego vana (myśląc oczywiście cały czas, że to taksówkarz) krzycząc: Tam! Pojechali! Kamera! Nie ma! Pojechali! JEDŹ! Baptiste dodał jeszcze waljuta, waljuta! Dawaj! Tak Francuz wołał waljuta po rosyjsku – kabaret. Pan zrozumiał, odpalił gaz o nic nie pytając i ruszył. Dawno (w sumie chyba nigdy) nie widziałam takiego strachu w oczach Baptiste, nawet nie umiałam się na niego złościć. Już nawet te pieniądze nie miały znaczenia, aparat stary też już swoje wysłużył, ale paszport! Paszport!

Pościg

Jechaliśmy, pędziliśmy raczej, piękne widoki towarzyszyły nam dookoła, ale nie umiałam się nimi cieszyć. Ze stresu i tego biegu do vana nie umiałam złapać oddechu. Czułam się jak w jakimś filmie. Ścigany to przy naszym pościgu jakiś bubel. Myślałam, że dogonimy taksówkę w 10 minut… niestety. Naszego pirata nawet nie mogliśmy dostrzec. Droga przed nami wznosiła się i opadała, van ledwo żył, kierowca próbował rozluźnić atmosferę. Nie wiedzieliśmy nawet gdzie dokładnie mamy jechać. Choć droga była prosta, a taksówkarz-pirat podobno miał się zatrzymać w Kegen, to kto to mógł wiedzieć na jak na długo i gdzie dokładnie.

Szybcy i wściekli

Ścigaliśmy taksówkę już dobre kilkanaście kilometrów, szanse na dogonienie spadały z każdym metrem, gdy nagle ich ujrzeliśmy!! Jeden jedyny samochód – naszą poprzednią taksówkę! Niestety bardzo daleko, a nasz transporter już ledwo zipał. Myślę „no teraz dodaj gazu”, ale możliwości dodawania gazu zostały już wyczerpane. Jechaliśmy właśnie pod górę, a van wtaczał się jak butelka na górę Żar – chyba sam kierowca nie wiedział jakim cudem. Nagle zakręt – taksówka zniknęła. Pościg trwał nadal, 07 zgłoś się, aż nagle z oddali dojrzeliśmy jakieś znaki drogowe. Pierwszy raz do 20 kilometrów. Znaki! Roboty drogowe! Już nigdy w życiu nie będę narzekała na roboty drogowe! Pierwsza taksówka musiała zwolnić, a nasz kierowca zaczął, przy użyciu jakichś magicznych sił, dodawać gazu, migał, trąbił. Niestety… ci przed nami nie reagowali, ale na szczęście jechali wolniej. Kierowca trąbił nieustanie i wychylając się przez okno machał rękami. Stało się! Zauważyli nas, zwolnili bardziej i zatrzymali się! To był ostatni oddech pedału gazu – nie robot krzyknął kierowca gdy już ich dogoniliśmy! Tak dogoniliśmy! Dwa samochody, step dookoła, tumany kurzu koliście rozproszone – lepszej sceny filmowej jak żyję nie widziałam.

My wypadliśmy z vana, „kamera” wołałam razem z kierowcą, Baptiste standardowo krzyczał walujta jak w donosie Korowiowa z „Mistrza i Małgorzaty ”. Poprzedni współpasażerowie już wiedzieli co się stało, otworzyli drzwi, podali aparat, śmiali się co niemiara, kierowca-pirat patrzył jak na wariatów. Wszyscy byli szczęśliwi, oni pojechali dalej, pewnie mając z nas niezły ubaw całą dalszą drogę, my zaczęliśmy powoli łapać oddech, nie wierząc, że się udało, ale kurtyna jeszcze nie zapadła…

Tego dnia dotarliśmy przecież do kanionu i mogliśmy podziwiać takie widoki jak ten poniżej, ale co nas jeszcze tego dnia zaskoczyło, o tym następnym razem 🙂 I zdjęć też będzie już więcej 🙂

C.D.N.