MIĘDZY STEPEM A JEDWABNYM SZLAKIEM CZ.2/6
Czasami mam takie nieodparte wrażenie, że nasze najgorsze wpadki podczas podróży (a było ich już kilka), stają się potem najlepszymi anegdotkami. Historia pościgu za paszportem (całość w poprzednim poście) dumnie do nich dołączyła, zajmując miejsce honorowe. Gdy już odzyskaliśmy dokument upoważniający do przekroczenia granicy, razem z aparatem, pieniędzmi i kartą, i gdy już się trochę uspokoiłam, zapytam naszego kierowcy co dalej?
Samochód nie robot o dziwo odpalił, pozostało więc porozmawiać o kosztach tej podwózki… Wszak nasz kierowca przejechał z nami dobre 20 kilometrów i fajnie by było gdyby nas odwiózł z powrotem na pamiętny rozstaj dróg prowadzący do kanionu. W przeciwnym razie zostalibyśmy na jeszcze większym pustkowiu niż byliśmy wcześniej. On odpowiedział natomiast, że oczywiście musi wrócić ponieważ tam pracuje! No tak, jako taksówkarz – pomyślałam, będąc o tym przekonana… Ale nie…
Siergiej the Engineer
Co też się okazało? Siergiej, bo tak się nasz wybawca nazywał, pracował przy budowie nowej drogi prowadzącej do kanionu. Tej drogi! Tej nowej, asfaltowej drogi, o której rozpisywali się podróżnicy na forach. Gdy z przerażeniem zapytałam (nie wiem jak, ale zapytałam i nie wiem jak, ale zrozumiał) czy nie będzie miał problemów przez to, że opuścił miejsce pracy, śmiał się tylko, że on jest inżynierem i to on zarządza, więc nie będzie miał problemów, a najwyżej pracownicy będą mieli małą przerwę.
Całą drogę powrotną przegadaliśmy (również nie wiem jak, ale się dogadaliśmy). Opowiedział o dziadkach, którzy bronili granic, śmiał się, że Polska taka mała, Francja taka mała, a Kazachstan taaaki ogromny. Pytał czy się już uspokoiłam, bo byłam bardziej zestresowana od samego zapominalskiego, który zostawił ten aparat: „taka krasna i taka zestresowana, a chłopak taki glupy”. Oczywiście przytaknęłam, że „glupy”!
Gdy dotarliśmy na miejsce z którego go wyrwaliśmy, nie zatrzymał się już na rozstaju dróg, tylko podwiózł nas te 10 km do wejścia do kanionu. W sumie i tak tam jechał – jego ziomki czekały na dalsze polecenia, a dzięki nam mieli niezaplanowaną, popołudniową przerwę. Pokazał nam jeszcze traktory dookoła i dodał, że są właśnie z Polski.
Spasiba i jabłka na drogę
Nie wiedzieliśmy jak mu dziękować. Miałam ważnie, ze spasiba to za mało. Myślałam, że to taksówkarz, który nieźle nas skasuje za prywatną usługę, a okazało się, że szef budowy rzucił wszystko żeby nam pomóc. Siergiej przejechał z nami w sumie ponad 40 km, narażając swojego vana na uszkodzenia, nie chciał żadnych pieniędzy, a na koniec jeszcze dał nam jabłka ze swojego ogrodu. Zachowywał się przy tym, jak gdyby nic się nie stało, ot mała przysługa.
Po takich sytuacjach wiara w ludzi rośnie momentalnie. Małych i większych wyrazów ludzkiej życzliwość spotkało nas w „Stanach” bardzo dużo. A to ktoś zapytał skąd jesteśmy (e brat brat, otkuda ty), a to ni stad ni zowąd życzył nam smacznego, gdy zajadaliśmy się pirożkami na dworcu (a że wtedy był to nasz pierwszy posiłek od 10 godzin, jak cywilizowani ludzie to my nie wyglądaliśmy), a to ustąpił nam miejsca w kolejce do kasy biletowej, a to poczęstował nas jabłkami – tak, tych mieliśmy pod dostatkiem w trakcie całego wyjazdu. A to współpasażerowie w pociągu chcieli podzielić się kolacją i dać nam chleb i chay, a to ktoś pomógł władować nam bagaż do jakiejś skrytki, a to pospieszył z pomocą przy rozkładaniu łóżka w wagonie sypialnym z Ałmat do Szymkent, upchnąwszy uprzednio patelnię w schowku nad moją głową. Tak, patelnię. Taką dużą do wypieku pizzy albo chleba – choć Baptiste do końca był przekonany, że to co miałam nad głową w pociągu do Szymkent to było banjo. Nieprawda.
Kanion Szaryński – dotarliśmy!
Po dostaniu się do Kanionu Szaryńskiego (Шарын ұлттық табиғи паркі, Sharyn ulttyq tabiǵi parki) mogliśmy tylko rozkoszować się widokami. Po przeczytaniu w przewodniku „nawet ciekawy, ale wiadomo to nie Grand Canion” – na przekór wszystkiemu, jeszcze bardziej byłam go ciekawa. Rozczarował mnie przewodnik, kanion wręcz przeciwnie. Cud natury. Zaraz po wejściu schodzi się schodami na dół by przemierzyć dwa kilometry kanionu wzdłuż wyznaczonej trasy. Miejscem dostępnym dla turystów jest Dolina Zamków, czyli ciągnące pasmo nieprawdopodobnie pięknych formacji. Na końcu szlaku znajduje się rzeka i jurta, w której można przenocować. My kanion przeszliśmy górą (pod koniec jak dwie górski kozice musieliśmy zjeżdżać przez jakieś szczeliny by wrócić na szlak) – dół zostawiając sobie na drogę powrotną. Ja oczywiście oszalałam chcąc uchwycić każdą skalną wypukłość i robiąc zdjęcia spod każdego kąta, chłonąc – dosłownie – ten cud natury.
We wspomnianej wcześniej jurcie, turyści mogą coś zjeść i przenocować. My nie planując noclegu, ochłodziliśmy się trochę w rzecze, podziwiając jeszcze spokój dookoła. Kontemplację przerywały czasami pick-up podwożące turystów.
O dziwo droga powrotna przez kanion minęła ekspresowo. Po wyjściu nie spotkaliśmy już Siergieja i jego drużny Bobów Budowniczych – choć bardzo na to liczyłam. Przywitała nas natomiast przeszywająca pustka. Nic. Po cichu oczekiwaliśmy, iż uda się nam złapać jakiś autostop. Choć jak już się zarzekaliśmy wcześniej, byliśmy gotowi przejść 20 km piechotą, a teraz miało nas czekać zaledwie 10, to chyba przygody poranka dały się we znaki i zaczynaliśmy czuć zmęczenie. Chcąc nabrać trochę energii przed rozpościerającymi się przed nami kilometrami, zaczęłam konsumować kanapkę. Ledwo przysiadłam na nowiusieńkim asfalcie, ledwo zaczęłam kroić świeżutkie pomidory zakupione tego samego dnia na targu w drodze do kanionu, ledwo złożyłam swoją klapsznitę, wtem usłyszałam Bapa… „Ktoś jedzie, spróbuję zatrzymać”
Będzie podwózka czy nie będzie?
I cóż się okazało? Z pustki nicości wyłonił się jeden jedyny samochód, kierujący się z kanionu w stronę słynnego rozstaju dróg. Baptiste machnął ręką, kierowca się zatrzymał, ale w geście niemocy przekazał, że miejsca bark – rzeczywiście samochód był full. Nie odjechał jednak. Wyszedł z samochodu, otworzył tylną klapę i zakomunikował: „bagażnik”!
W ten sposób dojechaliśmy nie do rozstaju dróg, skąd planowaliśmy złapać jakąś taksówkę albo innego stopa tudzież marszrutkę, ale do miasta Shelek, skąd już bez problemu mogliśmy dojechać taksówką do Ałmat. Zajęłam swoje miejsce, Baptiste usadowił się koło worka ziemniaków i tak w całkiem przyjemnej atmosferze, odczuwając dwukrotnie silniej wszystkie wyboje drogi, jechaliśmy w bagażniku, podziwiając otaczające nas stepy.
Tymczasem w bagażniku
Gdy tylko zażartowałam sobie, że śmiesznie by było gdybyśmy drodze powrotnej wracali z tym samym kierowcą, który przywiózł nas z Ałmat, okazało się, że nasza poranna taksówka właśnie jechała za nami! Może gdyby z kanionu podrzucono nas tylko na rozstaj dróg, udałoby nam się zatrzymać właśnie ją. Ponieważ w bagażniku byliśmy zwróceni w stronę przeciwną do kierunku jazdy, gdy kierowca-pirat się zbliżał, byłam już pewna, że to on. Oczywiście wyprzedził nas natychmiast, nie zdając sobie sprawy, iż zapominalscy turyści są w samochodzie przed nim. Tymczasem tak się dobrze podróżowało, że kołysana wybojami drogi ucięłam sobie małą pokanapkową drzemkę. Ani się obejrzeliśmy przejechaliśmy tak prawie 100 km. W bagażniku. Na ziemniakach.
Pasażerami w samochodzie była natomiast mieszkająca w Kazachstanie Niemka i jej gruzińscy przyjaciele. W Shelek podwieźli nas na postój taksówek, wynegocjowali z taksówkarzem cenę, uściskali i oczywiście nie nie chcieli absolutnie żadnych pieniędzy. O godzinie 19 byliśmy w znanych nam już Ałmatach.
Podsumowując całość wycieczki: dojazd taksówką (z kierowcą-piratem) z dworca w Ałmatach na rozstaj dróg (już nie wiem jak inaczej nazwać to miejsce) 3000 tenge w jedna stronę (30 PLN), 750 tenge to koszt wstępu do kanionu (7,5 PLN), 1000 tenge powrót taksówką z Shelek do Ałmat (10 PLN). Pościg za paszportem i podwózka w bagażniku za darmo, ale wspomnienia bezcenne. Razem 4750 tenge czyli niecałe 50 zł i milijony monet atrakcji po drodze. Dzień wcześniej, chłopak w informacji turystycznej oferował nam wycieczkę do Kanionu Szaryńskiego z wynajętym kierowcą za 100 dolców. Może prościej, może szybciej, może mniej stresu, ale na pewno bez takich emocji. Tak właśnie zaczął się nasz pobyt w „Stanach” , aż bałam się myśleć jak skończy się ten wyjazd.
Komunikacja w Ałmatach
Wrażenia dnia poprzedniego nas powaliły. Choć nastwiliśmy kilka budzików (standard) zwlekliśmy się z łóżek dopiero o 11, około 12 byliśmy na mieście. Kupując jedzenie, szukając kawy, ciągnąc się opieszale jak ślimaki i wymyślając jakby tu dotrzeć do Wielkiego Jeziora Ałmatyńskiego, zanim się obejrzeliśmy była już 14. O 22 tego samego dnia mieliśmy pociąg do Szymkent (Шымкент), więc wypadało się ogarnąć, bo wiadomo jak to z tą komunikacją jest. Nie wiadomo?
Otóż w Kazachstanie nic nie jest takie oczywiste. Jeśli chodzi o transport w mieście (w naszym wypadku Ałmaty) – bajka. Co chwila autobusy, bilety za 150 tenge (1,5 PLN), taksówki za niewielkie pieniądze, tramwaje, aplikacja na telefon, etc. To że kierowca rusza jak masz tylko jedną nogę w autobusie to norma. Gdy pierwszy raz skorzystaliśmy z autobusu po dojeździe z lotniska do Ałmat, prawie nas rozdzielono. Ja wypakowałam się z gracją z tłumem ludzi z autobusu, Bap z ogromnym plecakiem jako ostatni tarabanił się do wyjścia. I gdy jedną nogę postawił już na chodniku, już czując powiew świeżego powietrza, kierowca ruszył dość gwałtownie. Tak więc luby musiał wtedy z tym kilkudziesięciokilowym plecakiem skakać z jadącego już autobusu. Niech to jednak nikogo nie zraża. Komunikacja wysoce rozwinięta, choć szkoda, że autobusy są stare i z ekologią to na pewno wiele wspólnego nie mają.
Jak dojechać do Wielkiego Jeziora Ałmatyńskiego
A wracając do sedna. Jeśli po Ałmatach można się poruszać bez problemu, to najbliższe i największe atrakcje są ledwo osiągalne. Taki chociażby wspomniany już Kanion Szaryński. A Wielkie Jezioro Ałmatyńskie? Znajduje się ono 20 kilometrów od Ałmat – wydawałoby się, że dostanie się tam nie będzie problematyczne. Guzik! Albo dojazd taksówką bezpośrednio na miejsce za grube pieniądze (czytałam i potwierdził to też pan z informacji turystycznej, że koszt takiej przejażdżki to 10 000 tenge czyli 100 PLN), albo autostop – czyli łaska losu, albo sposób kombinowany, o którym naczytaliśmy się na forach, uwzględniający dojazd autobusem „gdzieś”, następnie jakiś tajne przejścia koło jakichś rur gazowych, dalej kilkukilometrowy treking serpentyną do jeziora. Zmotywowani po dniu poprzednim oszczędnościami w portfelu i w nogach (w końcu ominęło nas 20 km) byliśmy gotowi przejść te serpentyny by tam dotrzeć. Choć wizja ta napawała nas strachem, ze względu na czas… o 22 mieliśmy ten nieszczęsny pociąg, a musieliśmy jeszcze zdążyć wrócić do hostelu po nasze plecaki.
Dojechaliśmy autobusem 119 do First President’s Park (Qazaqstan Respýblıkasynyń Tunǵysh Prezıdenti saıabaǵy), przesiadając się potem do kolejnego, jadącego najdalej od miasta i wysiadając na ostatnim przystanku. No to będziemy zaraz dreptać – pomyślałam. Ale nie…
Szczęście nas nie opuszcza
Tam gdzie wysiedliśmy czekała już taksówka, taksówkarz podszedł i zaproponował podwózkę. Już wyczuwałam tę ofertę nie na naszą kieszeń, ale dziarsko zapytałam skolko? – Tyśko. Tyśko? – powtórzyłam. Tyśko do góry i tyśko w dół upewnił mnie taksówkarz. Jednym słowem podwózka miała kosztować 10 zł w górę i 10 zł w dół. Postój na pstrykanie zdjęć nad jeziorem wliczony w cenę. Zgarnęliśmy jeszcze z przystanku do taksówki kazachską parę i prawie nieprzytomnego Słowaka (czyli była nas szóstka w samochodzie, ale co to takiego), który jak się okazało jechał z nami w autobusie i domyśliwszy się, że wybieramy się nad jezioro podążał naszym śladem. Przyjechał prosto z lotniska, jego lot z przesiadkami trwał chyba 10h dłużej niż nasz, a mając tego dnia kolejny lot do Astany, postanowił nie marnować czasu i jechać prosto nad jezioro. Gdy po wyprawie żegnaliśmy się, miałam wrażenie, że nie do końca kontaktował co się do niego mówimy. Sprawdziliśmy mu więc autobus, wsadzimy go do niego i powiedziemy dokładnie na którym przystanku ma wysiąść – mam nadzieję, że nie zasnął…
Wielkie Jezioro Ałmatyńskie
Tymczasem dojechaliśmy tymi serpentynami pod górę. Szczęściarze z nas – widząc je zdałam sobie sprawę, że przecież nie zdążylibyśmy tego przejść i zdążyć na pociąg… Chociaż kto wie…
A jezioro? Wielkie Jezioro Ałmatyńskie (лкен Алматы көлі, Bao, Bol’shoye Almatinskoye Ozero) znajduje się w dolinie otoczonej lodowcami i górskimi ośnieżonymi szczytami, które wręcz „wchodzą” do wody, której kolor zapiera dech. Chyba piękniejszego odcienia błękitu na oczy nie widziałam. Są takie rzeczy, których opisać nie można, myślę, że zdjęcia choć trochę oddają to co zobaczyliśmy.
Nasz Słowak był chyba nawet bardziej rozanielony od nas. Co chwila prosił nas o zdjęcia, z każdej możliwej odległości i pod każdym możliwym kątem. Adrenalina widać go pobudziła 🙂 Gdy już się nacieszyliśmy – choć mogłabym tam zostać dłużej – przyszedł czas na powrót. Nasz taksówkarz oczywiście na nas czekał, tak jak obiecał. Zawiózł nas skąd nas zgarnął i jeszcze oddał mi 1000 tenge, które widocznie wypadły mi z kieszeni, gdy gramoliliśmy się na zewnątrz taksówki.
Podsumowanie kosztów: dwa bilety autobusowe za 1,5 PLN w jedną stronę, dwa w drugą, tyśko w górę do jeziora i tyśko z powrotem. Razem niecałe 30 złotych od osoby. Tak trzeba żyć 🙂
„Jak się uda”
Muszę przyznać, iż ten wyjazd przebiegał całkowicie przeciwnie do chociażby wyprawy do Gruzji. Gdy w Gruzji mieliśmy wspaniałe pomysły, los rzucał nam kłody pod nogi. W Kazachstanie to my sobie utrudnialiśmy życie, a możliwości same się pojawiały. Nie było takich zwrotów akcji, które zmusiły by nas do zmiany planu. Tak wiem, mówiłam, że nie mieliśmy planu – nie mieliśmy sztywnego planu. Po prostu niczego nie oczekiwaliśmy, podróżowaliśmy w myśl zasady „jak się uda” i udawało się nawet bardziej niż mogliśmy przypuszczać.
Tym sposobem wróciliśmy jeszcze za dnia, zdążyliśmy nawet zjeść jak ludzie kolację w Ałmatach. Na spokojnie – aż dziwnie to pisać – dotarliśmy na dworzec i ruszyliśmy w drogę, nocnym pociągiem do Szymkent. W klaustrofobicznym czteroosobowym przedziale cupe, ze wspomnianą patelnią nad głową słodko zasnęłam. A wcześniej nasi przemili kompani, starsze małżeństwo, chcieli się dzielić swoją kolacją – i jabłkami oczywiście.
Z Szymkent musieliśmy dostać się do granicy z Uzbekistanem, ale o tym już w kolejnej części.
C.D.N