W POSZUKIWANIU DRAKULI cz.3/3
Oczywiście nie mogłam pomylić tylko supermarketu, musiałam pomylić też mieszkanie, a raczej całkowicie zapomnieć gdzie ono było… Starsza pani, lat około siedemdziesięciu pojawiła się nagle. Odczytując z kontaktu werbalnego i niewerbalnego – bardziej tego drugiego, domyśliłam się, że chciała mi pomóc. Zakłopotana wydukałam coś po angielsku i… „of course” – odpowiedziała staruszka – „number 80 is here”, wskazała numer i chwilkę porozmawiała. Szczęka mi opadła. Podczas kolejnych dni, oprócz angielskiego, w sytuacjach kryzysowych w grę wchodziły ręce. Kierując się zasadą, „możesz mówić w każdym języku, ale mów zdecydowanie i najlepiej wskaż” – przetrwałam do końca pobytu bez problemu dogadując się z każdym. A ludzie tylko mi ten kontakt ułatwiali.
A to kierowca z busika jadącego w stronę Wąwozu w Turdzie zagadywał o Polskę, a na koniec zapytał, czy chcę żeby na nie poczekał – nie chciałam. A to w samej Turdzie widząc mnie z mapą od razu zapytano czy pomóc – na szczęście tym razem wszystko wiedziałam. Potem ktoś pomógł mi złapać stopa, gdyż w tym dniu było święto i autobusy nie jeździły według znanego mi rozkładu – cud, że załam jakikolwiek. W drodze pomiędzy Cheią a wąwozem, widząc mnie jako niezłomnego piechura, ktoś chciał mnie podwieźć na wozie z sianem. W Sighișoarze nawet ktoś dołączył na chwilę i opowiedział mi krótką historię miasta. W samym Cluj miło było patrzeć jak wszyscy radośnie przemierzali ulice. Po kilku dniach mojego pobytu i kilku małych przygodach przekonałam się o bezinteresownej chęci pomocy mieszkańców, otwartości i takiej codziennej radości. Przekonałam się również o ich wybuchowym – czasami – temperamencie. Szczególnie na drogach. Mijanie, trąbienie, głośne wyrażanie swoich opinii. I – ku mojemu zaskoczeniu – dwa razy odmówiono mi zrobienia zdjęcia, gdy o to poprosiłam. Czyżby nieodpowiedni obiekt do fotografowania?
Język rumuński.
Oczarował mnie język rumuński. Dźwięczny, melodyjny, z grupy języków romańskich, których wpływ można z łatwością usłyszeć. Wsłuchując się jednak, nasz zmysł każe utożsamić go również z czymś innym. Prawda – język rumuński charakteryzuje się dużym wpływem języka słowiańskiego, którego słownictwo do XIX wieku stanowiło około 50 % całego zasobu. Dziś znacznie mniej. I – o zgrozo – również posiada przypadki, a w dawnych czasach do zapisu używano grażdanki – jednym słowem: mieszanina. Uwaga, będąc w Rumuni na pewno choć raz usłyszy się słowo „după”. Uprzedzając zaskoczenie, oznacza to po prostu „potem”, după amiază – „popołudniu”.
Turda
Porządkując wszystko po kolei: trzeciego dnia pobytu pojechałam do Turdy (dojazd autobusem z dworca autobusowego w Cluj) do kopalni soli. Po wizycie dowiedziałam się w informacji turystycznej, o której i skąd odjeżdża busik do miasteczka znajdującego się najbliżej wąwozu
Cheile Turzii (Wąwóz Turda). Poszłam, sprawdziłam, na przystanek to nie wyglądało – szczerze nie wyglądało to na nic. Było już południe, więc wąwóz zostawiłam sobie na kolejny dzień. Czwartego dnia powtórka. Wyjazd do znajomej Turdy (tym razem wcześnie rano) z Cluj-Napoca, odnalezienie dziwnego miejsca, które stanowiło przystanek autobusowy. Naprawdę nie mając wiedzy, w życiu bym się nie domyśliła, że kawałek chodnika może być taki ważny. Stamtąd mały busik – większość drogi na wyłączność, gdyż nikt ze mną nie jechał. Tak, to właśnie tam kierowca zagadywał. Później czekała mnie około godzinna, piesza przeprawa.
Wąwóz Turda – Cheile Turzii
Ściany Cheile Turzii wznoszą się na wysokość nawet do 300 metrów, a sama okolica jest bardzo malownicza. Do wąwozu można oczywiście podjechać samochodem, ale po pierwsze i najbardziej oczywiste nie miałam go, po drugie kto jak kto, ale ja akurat wolałam tę trasę przejść piechotą, odrzucając nawet ofertę podwózki na wozie z sianem. Poza tym jak się okazało trasa była bardzo prosta. Piękne widoki, ciepły dzień i zmęczenie nagrodzone jeszcze piękniejszymi widokami – to było to! Ta cisza i odizolowanie. Jak ja to bardzo wtedy doceniłam, jak dużo czasu miałam by o wszystkim pomyśleć, jak dobrze mi było samej ze sobą. Liczyłam tylko na siebie, doceniłam samą siebie i uśmiechałam się również do siebie. I jaka byłam dumna ze zorganizowania tej wycieczki. Od początku do końca sama. Niby prosta rzecz, a tak wtedy dla mnie ważna. I tak dotarłam! Po południu dostałam SMS-a z Polski z pytaniem czy nie wyszłabym dziś wieczorem. Ktoś niedoinformowany, nie wiedział gdzie byłam i że jednak zdecydowałam się wyjechać. Raczyłam uświadomić, że: „Jakby to nie brzmiało jestem w Transylwanii”.
Sighișoara
Do Sighișoary jechałam pociągiem. Decyzja o wycieczce tam zajęła mi 5 minut. Miałam pewne wątpliwości, gdyż była to dosyć długa podróż, którą musiałam zrealizować w ciągu jednego dnia. Pociąg odjeżdżał o 9.30, a na miejsce docierał dopiero po godzinie 13. Jednak czytając o tym miejscu nie mogłam sobie odmówić bycia tam. W pociągu dwie młode Rumunki chciały umilić mi podróż zagadując całą drogę. Oczywiście po rumuńsku. Pokazywały piękne widoki, zwracały uwagę na mijane na pastwiskach kozy i owce, a na koniec wyściskały i wycałowały z życzliwością. Z dworca do centrum należało przejść kawałek i już można było się cieszyć pięknem tego miasta.
Pisałam już, że oczarował mnie język rumuński, wraz z nim oczarowały mnie nazwy miejscowości. Wspomniana już Sighișoara to miasto piękne nie tylko z nazwy. Zachwyciła. To jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie Środkowo-Wschodniej. Stare Miasto zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, a co roku w lipcu odbywa się tam Festiwal Średniowieczny. Charakterystycznym punktem miasta jest 64 m. wieża zegarowa wybudowana w XVI wieku.
Ponadto XIV-wieczne mury obronne, baszty, bramy miejskie i oczywiście Dom Drakuli. Należało dać ponieść się historii i legendzie – byłam przecież w Transylwanii. Prawdziwy Zamek Drakuli znajduje się w Poenari, nieprawdziwy (a przedstawiany jako prawdziwy w celach turystycznych) jest w Branie; w Sighișoarze znajduje się natomiast dom, w którym słynny hospodar się urodził. Miasto szczyci się wspaniałą atmosferą i jest po prostu piękne. Według mnie powinien być to punkt obowiązkowy każdej wycieczki do Rumunii.
Ostatni pociąg do Cluj-Napoca odjeżdżał przed 18 więc wypadało na niego zdążyć, by nie utknąć na noc w tym – bądź co bądź pięknym mieście. Prosto z dworca poszłam do knajpy. Była tam już Ola i jej ekipa. Knajpa Janis, ja nafaszerowana pozytywną energią (kolejny dzień samodzielnego ogarniania ), zabawa przednia, efekty jak przystało na land Draculi
– piekielnie ogniste!
Cluj-Napoca
Cluj-Napoca był moją bazą wypadową, ale zgrzeszyłabym nie zwiedzając tego miasta, choć przyznaję zostawiłam je sobie na koniec. Stolica Siedmiogrodu jest zamieszkana od czasów prehistorycznych. Gdy Cesarstwo rzymskie podbiło Dację na początku II wieku, cesarz Trajan założył obóz legionu o nazwie Napoca. Na początku XV wieku był wolnym miastem, później wszedł w skład Królestwa Siedmiogrodu. Zamieszkiwany przez Niemców i Węgrów. Później przynależał do Królestwa Węgier, następnie Królestwa Rumunii. Dzięki swojej długiej i burzliwej historii, miasto może pochwalić się wieloma zabytkami. Najsłynniejszy i najbardziej charakterystyczny jest kościół rzymskokatolicki Świętego Michała, datowany na XIV-XV w.
Powrót
Powroty zawsze są trudne. Mój był wyjątkowo trudny, gdyż prawie go nie było. Opcja powrotu podobnego do przyjazdu nie zadziałała. Znalazłam kogoś, kto jechał na Litwę przez Polskę, ale w końcu się wycofał. Chcąc za radą Oli kupić bilet na autobus i jakoś przeżyć kilkunastogodzinną podróż powrotną, już całkowicie pewna i zdecydowana musiałam się rozczarować. Nie było biletów powrotnych, a wcale nie kupowałam ich na ostatnią chwilę. Z pomocą przyszli przyjaciele i rodzina Oli, którzy akurat jechali w odwiedziny. W drodze powrotnej po prostu mnie ze sobą zabrali, za co do tej pory jestem im bardzo wdzięczna. Myślę, że po kilku godzinach mieli już dość mojego gadania i rozemocjonowania związanego z niezapomnianym tygodniem w Rumunii.
Wcześniej dużo rozmawiałam z Olą na temat tego kraju, jej studiów (zanim tam zamieszkała była na Erasmusie), życia, ludzi i miejsc. Całkowicie rozumiała moją euforię i zachwyt nad tym państwem. Wróciłam pełna pozytywnej energii, którą wręcz kipiałam. Po powrocie próbowałam zarazić miłością do tego kraju znajomych – bezskutecznie. Miłością nie da się zarazić, to trzeba przeżyć. Dlatego każdego bez wahania, w każdej chwili, namawiam do wyjazdu do Rumunii.
Przyznaję szczerze byłam z siebie dumna. Uparłam się, że pojadę i pojechałam. Była to pierwsza taka przygoda: sama i zdana na siebie. Każda odnaleziona ulica, porozumienie się z mieszkańcami, uśmiech, kupiony bilet, odnaleziony dworzec, przebyta droga, rozpoznanie miejsca, rozmowa (nieważne czy przy użyciu rąk czy głosu) były małymi sukcesami, budującymi ten największy – satysfakcję z własnego dokonania. Dodatkowo przekonałam się – tak jak chciałam – na własne oczy, o tym co skrywa ten nieodkryty – okryty stereotypem kraj. Swobodę, spontaniczność i radość.
Mnie po tygodniu było mało. Mało tego państwa, tych miejsc; chciałam zobaczyć Constanțę, Bukareszt, Deltę Dunaju, chciałam chłonąć tę atmosferę, uśmiechać się razem z nieznajomymi, spróbować czegoś innego niż tylko mamałyga (choć przyznaję bardzo mi smakowała), być tam dłużej. Za radą Oli złożyłam podanie do biura Erasmusa. Było już dawno po rekrutacji (wróciłam z Cluj pod koniec sierpnia), więc szanse na dostanie się były znikome. Pani poinformowała mnie o tym, co zakładałam, że było już trochę późno, ale szczęśliwie, mieli jeszcze jedno wolne miejsce do… Rumuni właśnie! Prawdopodobniej mój wyraz twarzy został źle odczytany, nie było to zniesmaczenie, a niedowierzanie, a pani chcąc mnie przekonać, zaczęła chwalić Rumunię. Zdecydowane i radosne „no jasne, że chcę!” zakończyło temat.
Zdecydowałam się na studia w Rumunii, w Bukareszcie, ale to już zupełnie inna historia…